Planując zebranie z rodzicami warto kierować się kilkoma kluczowymi zasadami: Przygotuj salę, w której spotkasz się z rodzicami. Postaraj się, aby sala ta była miejscem dla osób dorosłych i równych sobie. Ławki ustaw w dwa rzędy lub podkowę – tak, aby wszyscy wzajemnie się widzieli i słyszeli. Krzesła dostosuj do wzrostuCzy ta książka, to była podróż sentymentalna? Sławomir Koper: Na swój sposób na pewno. Miałem 26 lat jak upadała komuna. Doskonale pamiętam te czasy. Teraz jest moda na całkowite negowanie PRLu, według mnie to była epoka bardzo bogata, chociażby w wydarzenia kulturalne. Takiego wysypu talentów twórczych nie było nigdy w Polsce. Nawet w II Rzeczpospolitej. I jak pan to tłumaczy? Nic nie było w sklepach, ale życie było mniej skomercjalizowane, coś za coś. Celebryci epoki PRLu, cokolwiek byśmy o nich mówili, to postaci z naszych podręczników kultury, a kto będzie pamiętać o tych dzisiejszych gwiazdkach, które tańczą, śpiewają, wywijają koziołki? Przez pana książkę przewijają się kultowe komedie Stanisława Barei, zabiera pan czytelników na festiwale w Opolu, Sopocie i Kołobrzegu… To taki barwny kalejdoskop, polityki unikam. Żartobliwie mawiano, że w tym całym obozie wschodnim, byliśmy najweselszym barakiem. Coś w tym jest. Agentka Mosadu i polski kompozytor. Ostatnia miłość Krzysztofa Komedy | Historia z Koprem Tamtejsze imprezy były obowiązkowo zakrapiane. W PRLu Polacy masowo nadużywali alkoholu. Napisałem kiedyś książkę "Stracone pokolenie PRL", wymieniam w niej wielu czterdziestoletnich – na zachodzie utarła się nazwa Klub 27, dla artystów, którzy odeszli w tym wieku, artyści w PRL odchodzili po czterdziestce… Tacy ludzie jak Iredyński, Grochowiak. Popełnił samobójstwo Stachura. Cybulski wpadł pod pociąg, Kobiela zginął w wypadku. Jeśli chodzi o picie, pamiętam taką anegdotę ze studiów, z czasów schyłkowej komuny: Dlaczego dużo piją na Politechnice? Z rozpaczy. A na Historii na Uniwersytecie? Z nudów. Mieliśmy mało zajęć. Rozwijaliśmy się duchowo, również przez alkohol. Z nudów? Lenin powiedział słynne: kto nie pracuje, ten nie je. W Polsce PRL-u panował nakaz pracy. Były wyjątki. Edward Stachura do końca nie miał wpisanego w dowodzie miejsca zatrudnienia. Władza uważała go za nieszkodliwego dziwaka, wielbiciele za pozostałość z post hipisowskiego świata. Ale to prawda, że w dowodzie trzeba było mieć wpisaną nazwę zakładu pracy. Wszyscy się z tym godzili. Nie mieli wyjścia. Uważam, że praca w PRL-u wyglądała raczej w myśl zasady – czy się stoi, czy się leży, parę tysięcy się należy. Z pozytywów, ta epoka kojarzy się wielu z naszymi sukcesami sportowymi. Mecze piłkarskie sprawiały, że dosłownie pustoszały ulice. Piłka nożna nie osiągnęła nigdy takiego poziomu, jak wówczas i pewnie już nie osiągnie. Oklaskiwaliśmy też sukcesy naszych siatkarzy. Złoty medal w Montrealu po wygraniu z Wielkim Bratem, jak mówiono na Związek Radziecki. Kiedy Kozakiewicz pokazał swój słynny gest na olimpiadzie w Moskwie w 1980 roku, miałem siedemnaście lat. Doskonale rozumiałem jego znaczenie. Czym panu smakował PRL? Trzymam teraz w dłoni paluszki żerańskie, identyczne, jak te sprzedawane w czasach PRL. Tak samo wyglądały i smakowały tak samo. Idealne do podgryzania przy czytaniu. Książka Sławomira Kopra "PRL po godzinach. Celebryci, luksusy, obyczaje" od wydawnictwa Harde dostępna w najlepszych sieciach księgarskich i księgarniach stacjonarnych oraz internetowych, w tym na jak też w wersji e-book na Sonda Który aktor załużył na na miano największego playboya PRL-u? Tomasz Stockinger Karol Strasburger Bronisław Cieślik Daniel Olbrychski Jan Englert Janusz Gajos Jerzy Zelnik Leszek Teleszyński Prosimy o wypełnienie SZARYCH PÓL przed pierwszą wizytą i wydrukowanie kwestionariusza Imię i nazwisko dziecka: Data urodzenia: Opiekunowie prawni (prosimy o podanie pełnych danych): Opiekunowie faktyczni (mieszkający z dzieckiem): Data wypełnienia kwestionariusza: Kwestionariusz został wypełniony przez: 1. Opublikowano: 2014-11-29 23:47:37+01:00 Dział: Historia Historia opublikowano: 2014-11-29 23:47:37+01:00 W najnowszym numerze „wSieci Historii” o swoim życiu w realiach PRL-u opowiada reżyser i scenarzysta w wywiadzie przeprowadzonym przez Stanisława Żaryna. W szczerym wywiadzie Antoni Krauze wspomina czasy dzieciństwa naznaczone wydarzeniami historycznymi. Pod koniec wojny mieszkałem z rodzicami w okolicach wsi Dawidy. Pamiętam dokładnie moment, w którym przyjechało tam rosyjskie wojsko. Żołnierze zabierali wszystko, co było. Traktowali nas i nasz dorobek jak łupy wojenne. Nie mieliśmy cienia wrażenia, że oni mają nas za sojuszników. Potem zaczęła się straszna indoktrynacja — wspomina reżyser. Antoni Krauze nawiązuje również do czasów młodości i wydarzeń z października 1956 r. W naszej szkole niedługo potem zjawił się nowy nauczyciel historii, Jacek Kuroń. Był niewiele od nas starszy i uczył nas zupełnie inaczej niż inni. Klasa oszalała na jego punkcie. On był już wtedy rewizjonistą i bardzo potępiał moje zachowanie, że szliśmy w 1956, że śpiewaliśmy „Jeszcze Polska nie zginęła”. Byłem wtedy strasznie naiwny, przyznaję — wyznaje Antoni Krauze. Reżyser mówi również o swoich przemyśleniach związanych ze strajkami robotników. Wspomina o odczuciach, jakie wywołały wydarzeniach z Grudnia’70. - Przez całą PRL próbowano pokazać, że klasa robotnicza jest podstawą ustroju, robotnik miał być ideałem, który w tamtym systemie miał coś znaczyć. To miała być niemal arystokracja tamtych czasów. I nagle się okazało, że ludzie z Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, robotniczej!, strzelają do robotników jak do dzikich zwierząt, ptactwa na polowaniu – mówi Antoni Krauze. Dlaczego Antoni Krauze nie chce zapomnieć o zbrodniach i zbrodniarzach? Na to pytanie odpowie w wywiadzie ze Stanisławem Żarynem w najnowszym numerze „wSieci Historii”. Miesięcznik dostępny jest także w formie e-wydania pod adresem - Publikacja dostępna na stronie: Jaka była rola rządzących Polską komunistów w zamachu na Jana Pawła II? Tygodnik „Wprost" opublikował artykuł, z którego wynika, że wywiad PRL wiedział o pla
Zadanie Kocica & loveNapisz wywiad o PRL Wywiad o PRL z babcią z rodzicami np ;P Jak chcecie mają być pytania i odp proszę o szybko odpowiedź! PLINE!!!!!!!!!! PROSZE!!!! erelo ..-Witaj... . Chcę przeprowadzić z Tobą wywiad na temat czasów PRL-u. Pamiętasz ten czas?...- Oczywiście! A co do pytania to jasne,że je pamiętam. Czegoś takiego nie da się zapomnieć....- Co szczególnie wspominasz?...-Wiesz nie były to łatwe czasy, ale z czasem można je pozytywnie ulicach było szaro, sklepowe półki świeciły pustkami. Kolejki były niewyobrażalnie domiar złego żywność i inne produkty były na kartki....- Były jakieś plusy życia w PRL-u?...- Pełne półki sklepowe to nie wszystko. Powtarzaliśmy dość często takie zdane jak: ,, Niech będzie drogo w sklepie, ale niech będzie''. Teraz jest inaczej. Wszystkiego pod chodzi o plusy życia w PRL-u to to, że ludzie żyli spokojniej, każdy miał pracę....- Co prawda to prawda. Podczas komunizmu można było wyjechać za granicę?...- Nie. Nasze paszporty były w urzędach. Za to każdemu pracownikowi należały się takie krótkie wczasy....-Jakich urządzeń używano?...- Nie było takiego sprzętu jak dziś. My w domu mieliśmy czarno-biały telewizor, pralkę ,,Franię'' i mini radio. Nie było komputerów. Dzieci musiały zadowolić się wieczorynką....- Dziękuję za wywiad....- Ja również dziękuję za wywiad. o 11:23
1 KWESTIONARIUSZ WYWIADU O DZIECKU Joanna Cymer Kwestionariusz wywiadu o dziecku Szanowni Państwo, Bardzo proszę o wypełnienie poniższego kwestionariusza. Zawarte w nim informacje pozwolą mi na lepsze poznanie sytuacji Państwa dziecka, w celu postawienia dokładniejszej diagnozy,Natalia Klimas – z miłości do aktorstwa i z tęsknoty za krajemNatalia Klimas, znana z serialu „Sama słodycz”, przez osiem lat była rozdarta pomiędzy tęsknotą za domem a amerykańskim snem. W USA uczyła się w dwóch prestiżowych szkołach aktorskich, grała w serialach i filmach. Po latach postanowiła wrócić do Polski, by cieszyć się wymarzonym zawodem w kraju. Dlaczego podjęła taką decyzję i jak wspomina swój pobyt w Ameryce? W rozmowie z ITVN aktorka zdradza, dlaczego uwielbia swoją pracę, przejażdżki na rowerze i bycie z powrotem w pamiętasz, kiedy postanowiłaś, że jakąś część życia spędzisz w Nowym Jorku?Nowy Jork zafascynował mnie podczas pierwszych wakacji w USA. Miałam wtedy piętnaście lat. Podobało mi się tam wszystko - atmosfera, jaką tworzą ludzie, żółte taksówki, niesamowita architektura i uporządkowane, ponumerowane ulice. Natychmiast poczułam, że chcę być częścią tego lata po pierwszej wizycie w USA postanowiłaś wyjechać za ocean na dłużej, na studia aktorskie. Czy to prawda, że do Nowego Jorku wyleciałaś 11 września 2001 roku i twój samolot zawrócono do kraju?Tak. Do dzisiaj budzą się we mnie ogromne emocje, jak o tym myślę. 11 września pożegnałam się na lotnisku z rodzicami i przyjaciółkami. Pamiętam, jak im machałam, myślałam, że nie zobaczę ich przez kolejne miesiące. Kilka godzin później byłam z powrotem w Warszawie. Wyleciałam do USA dopiero po tygodniu – pierwszym samolotem, jaki wystartował na tej Slodycz_Makuflu Marcin pomyślałaś, że to był znak, by jednak wybrać szkołę aktorską w Polsce?Czy był to jakiś znak? Nie sądzę. Wiem, że dobrze zrobiłam, decydując się na wyjazd. Gdybym została tutaj i zdawała do szkoły teatralnej w Polsce, wiecznie marzyłabym o karierze w Stanach, Nowym Jorku i zasmakowaniu tego „światowego” życia. Mam to już za sobą i wiem, gdzie chcę być. Jestem szczęśliwa, że mieszkam w w Warszawie, masz sporo pracy i obowiązków. Zdarza ci się tęsknić za nowojorskimi miejscami, w których mogłaś się relaksować i przy okazji zasmakować tego „wielkiego świata”? Bardzo miło wspominam Central Park, East Village i Washington Square Park. Czasem tęsknię za energią Nowego Jorku, za przyjaciółmi, za Dani, moją nauczycielką aktorstwa. Przede wszystkim jednak brakuje mi jeżdżenia rowerem po się rowerem po centrum jednego z najbardziej tłocznych miast?!Codziennie jeździłam po Midtown, po 9th Avenue, gdzie jest potworny ruch i poruszanie się tam rowerem nie jest do końca bezpieczne. Wtedy nie za bardzo się tym przejmowałam i nie wkładałam nawet kasku. Dwa kółka dawały mi poczucie wolności, niezależności i szczęścia. Niedawno chciałam wsiąść na rower, żeby przejechać się po warszawskim Śródmieściu, ale pomyślałam, że... chyba się nie odważę (śmiech). Przestrzegam też mamę przed takimi pomysłami – mówi, że mnie nie poznaje, kiedy jestem aż tak ostrożna. Role się odwróciły. Gdy byłam w Stanach, to ona mówiła, żebym na siebie pierwsze dni z dala od domu były zwariowane?Pierwszego dnia pojechałam na Union Square, a przez kolejne cztery non stop zwiedzałam jak typowy turysta: z plecakiem i w sandałkach. Nigdy nie zapomnę tego ogromnego szczęścia, jakie mi towarzyszyło w pierwszych dniach odkrywania Nowego się nowym miejscem i jako pozostawiona sama sobie dziewiętnastolatka na nic nie narzekałaś? Coś ty! Chwile euforii przeplatały się z momentami smutku. Tak zawsze jest na obczyźnie. Moja mama czasem wysłuchiwała przez telefon i Skype o mojej samotności, poczuciu wyobcowania, inności i o tym, że ciężko mi się zaprzyjaźnić z Amerykanami. Największym problemem okazały się właśnie relacje z ludźmi, choć na początku wszyscy wydawali się słodcy i mili. Bardzo potrzebowałam otoczenia bliskich, zaufanych osób i ich od nich na pocieszenie przesyłki z Polski?Oczywiście. Dostawałam ulubione batoniki, których nie było w Stanach. Kiedy ciężko pracuję, jem sporo czekolady. Na otarcie łez odwiedzałam też Greenpoint, gdzie zaopatrywałam się w polski biały ser, ogórki kiszone, kefiry i ta namiastka Polski nie wystarczała, przylatywałaś do kraju?Rzadko. Tylko na Święta, czasami na wakacje. Rozłąka z mamą bardzo wiele mnie kosztowała. Potrafią to zrozumieć tylko ci, którzy przeżyli z dala od bliskich więcej niż pięć lat. Ja przez niemal dekadę byłam rozdarta - z jednej strony ogarniało mnie wielkie szczęście, że byłam w swoim wymarzonym miejscu i pokonywałam swoje słabości - z drugiej nie przestawałam że z tego powodu nie było mowy, byś została w Ameryce dłużej. Nie chciałaś rozwijać się zawodowo w Los Angeles?Na początku moja przygoda ze Stanami miała trwać tylko cztery lata nauki w szkołach aktorskich w Nowym Jorku. Później mój pobyt wydłużył się o kolejne pięć. Bywałam w Los Angeles i to wystarczyło, żeby przekonać się, że to miasto nie jest dla mnie. Wydało mi się ono zgromadzeniem ludzi rozczarowanych życiem, choć wiem, że wiele osób świetnie się tam odnajduje. Piękne domy i przyroda na pewno cieszą tych, którzy zapuścili w Kalifornii korzenie, jednak dla osoby przyjeżdżającej znikąd szokiem może być spotykanie tylu osób mających takie same marzenia jak twoje. To sprawia, że dla mnie od Los Angeles bije ciężka, negatywna porównałabyś ją z energią Nowego Jorku?Nowy Jork to zupełnie inna bajka - miasto, gdzie obok siebie funkcjonują zarówno wybitni fotografowie, broadwayowscy aktorzy, projektanci, jak i lekarze czy prawnicy. Wspaniałe jest to, że nie wszystko kręci się wokół wielkiej sławy i nie wszyscy są związani z show biznesem. To różnorodny pod względem zawodowym i etnicznym zbitek ludzi z niezwykłymi w Ameryce - największym i najbardziej różnorodnym tyglu etnicznym - podkreślałaś, skąd pochodzisz? Oczywiście. Zawsze starałam się wystawić jak najlepszą wizytówkę naszemu krajowi. Uważam, że każdy Polak wyjeżdżający za granicę powinien czuć taką odpowiedzialność i pokazywać obcokrajowcom to, co najlepsze. W przypadku Polski jest to kultura, sztuka, teatr. Kiedy zabrałam swoich amerykańskich znajomych na „Makbeta” w reżyserii Grzegorza Jerzyny na Brooklynie, szczęki im opadły! Podobnie było, gdy pokazałam im zdjęcia z pokazu mojej mamy. Bardzo lubiłam zabierać ich na Greenpoint, tłumaczyć, co to są pierogi, piec polski sernik i opowiadać o tym, jak dużo dzieje się w Warszawie i jak fajni są Polacy. Byli pod wrażeniem tego, jak nowoczesna i ciekawa jest Stanach nie tylko przybliżałaś innym naszą kulturę, ale także sama chłonęłaś wiedzę i przede wszystkim szlifowałaś umiejętności aktorskie. Jak wspominasz czas studiów?Z jednej strony cztery lata w szkole były wspaniałe i rozwijające, z drugiej – cieszę się, że mam je już za sobą. Niemal każda lekcja dużo mnie kosztowała emocjonalnie. Kiedy tam przyjechałam, byłam bardziej zamknięta, przestraszona, sztywna i mniej wierząca w siebie niż teraz. Natomiast Amerykanie byli wyluzowani, głośni i niczym nieskrępowani. Bez problemu przychodziło im odgrywanie odważnych scen, zrzucanie ubrań, podczas gdy mnie to przerażało. Zaczęłam się otwierać dopiero po pierwszym zajęciach dorabiałaś jako kelnerka, tak jak większość studentów w dużych amerykańskich miastach? W czasie nauki pomagali mi rodzice, więc nie musiałam przejmować się utrzymaniem. Dopiero po studiach wzięłam się do ciężkiej pracy na własny rachunek i byłam bardzo podekscytowana tym, że biorę życie we własne ręce. Wydawało mi się, że jak bohaterka jakiegoś filmu - początkująca aktorka-kelnerka - zaczynam spełniać swój amerykański sen, że muszę przetrwać ten ciężki czas i walczyć o swoje marzenia (śmiech). Tak naprawdę robili to wszyscy moi znajomi. Było trudno i stresująco, ale wykonując ten fach, mogłam poznać wielu niezwykłych ludzi i jednocześnie szlifować się, że wymagającą szkołą przetrwania był również amerykański show biznes. Walki o role bywały bolesne?Dostanie roli w Stanach jest tak trudne, że czasem wydaje się wręcz niemożliwe. Nic nie dzieje się przypadkiem i nikt nie dostaje świetnej roli już po pierwszym castingu. Trzeba mieć dobrego agenta, wielokrotnie udowadniać, że jest się aktorem, który stawia się na czas, zna tekst, wie co robi i jak chce pokierować swoją karierą. W amerykańskim show biznesie należy stale wykazywać, że zasługujesz na to, by dano ci Slodycz_Makuflu Marcin lekcje na pewno dużo ci dały. Koledzy z planu „Samej słodyczy” mówią, że wkładasz w każdy dzień zdjęciowy całe serce, traktujesz aktorstwo bardzo poważnie i jak mało kto rozumiesz zasady rządzące tym światem. Skąd bierzesz na to wszystko energię?Nie muszę szukać w sobie pokładów energii, by uprawiać zawód aktora, bo to jest moja wielka pasja i radość. Każdy dzień, który spędzam na planie daje mi wielką satysfakcję. Zarabiam na tym, co naprawdę kocham robić. Wiem, że nie przytrafia się to każdemu i tym bardziej to doceniam. Zawsze stawiam się przygotowana, bo w Stanach nauczono mnie, że jakiekolwiek potknięcie może skutkować utratą pracy. Tam jest tak mało szans na wybicie się i tak wielu chętnych, że wręcz nie wypada zawieść kogoś, kto na ciebie drugiej strony Amerykanie mają ponoć więcej luzu. Jak to się ma do dyscypliny?Na tym właśnie polega ich fenomen. Choć czasem mogą wyglądać jakby się niczym nie przejmowali, w każdej profesji mają niesamowity szacunek dla pracy. Skoro osiągnąć sukces mogą tylko najlepsi, ciężko pracują zarówno kelnerzy, jak i osoby sprzątające czy myślisz, co mają na myśli twoi znajomi, mówiąc, że bywasz „amerykańska”?Pewnie chodzi o pewną swobodę i obyczaje, którymi przesiąkłam. Cieszę się z tego, bo amerykański luz w połączeniu ze słowiańską surowością i dystansem może być ciekawą w sobie też coś francuskiego? W USA grałaś Francuzkę w hollywoodzkiej produkcji „Słyszeliście o Morganach?”, a także w serialach „Plotkara” i „Białe kołnierzyki”.Mówię po francusku, a castingowcy z jakiegoś powodu uważali, że również wyglądam na Francuzkę. Raz zostałam obsadzona w takiej roli przez bardzo ważną i surową szefową castingów, więc pozostałe osoby z branży zaufały jej intuicji. Jako Europejka pasowałam im na Francuzkę i tak już serialu „Sama słodycz” ta multikulturowa tendencja jest poniekąd kontynuowana. Grasz Patrycję, asystentkę i lektorkę języka włoskiego tuż po stażu w Rzymie. Jak się czujesz w tej roli? Ta rola była dla mnie wielkim wyzwaniem, ponieważ Patrycja jest pozbawiona skrupułów i wyrachowana, a do tego obsesyjnie zakochana. Uczucie jest dla niej jak nieuleczalna choroba, której nie może zatrzymać. Choć na początku zdjęć nie było łatwo przyzwyczaić się do tej roli, z czasem zaprzyjaźniłam się z Patrycją. Teraz dostrzegam jej ludzkie cechy i staram się zrozumieć jej motywy. Mam nadzieję, że widzowie też przekonają się, że moja bohaterka potrafi być wspierającym i solidarnym kompanem i tylko przez obsesję na punkcie Fryderyka postradała bohaterka w „Samej słodyczy” nie znosi urwisów i często wpada w ich pułapki. Sama jako dziecko byłaś zdyscyplinowana?Szczerze mówiąc, wydaje mi się ze byłam męczącym dzieckiem i nie wiem skąd moja mama miała do mnie cierpliwość (śmiech). Jako nastolatka byłam obrażona i niezadowolona z życia, dawałam bliskim w kość. Pewnie jak na dzisiejsze standardy nie zachowywałam się aż tak strasznie, ale wydaje mi się, że byłam okropna. Nie można tego powiedzieć o Olafie Marchwickim (serialowy Staś przyp. red.), który na planie jest naprawdę profesjonalny i nie ma tak szalonych pomysłów jak grany przez niego bohater. Jako Staś nie znosi Patrycji, ale prywatnie to miły chłopak i świetnie się z nim pracuje, podobnie jak z resztą ekipy „Samej słodyczy”.Serialowy Staś ma tendencję do znikania z oczu dorosłym. Ty jako 14-latka uciekłaś z domu aż na 12 godzin…Próbowałam być dramatyczną nastolatką i zwiać z domu, ale już po połowie dnia strasznie się martwiłam, że mojej mamie kraje się historii był równie pozytywny jak w „Samej słodyczy”?Jak najbardziej. Przemyślałam sprawę i doszłam do wniosku, że wcale nie chcę w ten sposób straszyć slodycz_TVN_Marcin Makowski_ że podejmiesz studia w Ameryce było częścią młodzieńczego sprzeciwu?Raczej nie. To było trochę później, bo ostateczną decyzję o wyjeździe na studia za ocean podjęłam w wieku osiemnastu lat. Chciałam się uniezależnić, ale to na pewno nie była forma buntu. Moi rodzice bardzo chcieli spełniać moje marzenia, bo sami wychowywali się w szarym PRL-u. Za ich czasów opuszczenie kraju i podjęcie nauki za granicą było o wiele bardziej skomplikowane. Kiedy zamarzyła mi się szkoła w Nowym Jorku, mój tata z radością wsparł mnie cię również mama, z którą masz wyjątkowe się w każdy możliwy sposób. Jesteśmy dla siebie przyjaciółkami i bardzo się o siebie do Stanów, żeby dojrzeć?Wyjechałam, żeby zobaczyć, jak to jest żyć gdzie indziej i pewnie też po to, by zrozumieć, że moje miejsce jest tutaj. Wielu moich rówieśników marzy o tym, żeby wyrwać się z „depresyjnej Polski”, z tej „strasznej Warszawy” najlepiej do Nowego Jorku albo Paryża. Ja ten etap mam za sobą i patrzę na nich z uśmiechem. Uważam, że powinni spróbować życia z dala od domu, żeby przekonać się na własnej skórze, czy tego właśnie chcą. Niektórzy czują się świetnie, opuszczając Polskę na zawsze - ja chciałaś być „ciocią z Ameryki”, która rzadko bywa w kraju?Ludzie ze środowiska mody czy show biznesu czasem patrzą na mnie jak na szaloną, kiedy opowiadam o tym, jak bardzo cieszę się z powrotu do kraju. Tylko ci, którzy sami zatęsknili za Polską rozumieją, co to znaczy być w domu, czuć się bezpiecznie, być pełnoprawnym obywatelem kraju, w którym się przebywa, nie musieć ciągle się tłumaczyć na granicy i stale martwić się o wizy czy pozwolenia o że zostaniesz w Polsce już na stałe?Myślę, że tak. Już nigdy nie chcę być tak daleko od swojej za Iga Kamińska (ITVN)Natalia Klimas – aktorka, która fachu uczyła się w nowojorskich szkołach Lee Strasberg i William Esper Studio. Od dwóch lat rozwija swoją karierę w Polsce. Zagrała w serialach „Przyjaciółki” i „2 XL”. Widzom ITVN znana z roli Patrycji w serialu „Sama słodycz”. Córka znanej projektantki Joanny Klimas.
KOCHANI ! Rodzice Weroniki i Sebastiana oraz Weronika i Sebastian proszą o nie komentowanie życia osobistego.
Marek Wenta – kapitan żeglugi wielkiej, pilot morski, autor książki ,,Na przekór bałwanom”. Urodził się 7 czerwca 1949 roku w Sztumie. Maturę uzyskał w Liceum Ogólnokształcącym im. Jana III Sobieskiego w Wejherowie (1967 r.), zaś studia ukończył na Wydziale Nawigacyjnym Państwowej Szkoły Morskiej (aktualnie Uniwersytet Morski) w Gdyni w 1970 roku. Pracę na morzu rozpoczął na statkach Polskich Linii Oceanicznych, aby w 1977 roku przejść do Polskiej Żeglugi Bałtyckiej. W 1982 roku uzyskał dyplom kapitana żeglugi małej, a w 1988 roku kapitana żeglugi wielkiej. W latach 1984-1988 pracował jako starszy oficer na statkach morskich u armatora niemieckiego. Od 1988 do 1998 był kapitanem na statkach ro-ro oraz na promach pasażerskich: m/f Rogalin i m/f Nieborów. W latach 1990-1995 pracował na kontraktach zagranicznych jako kapitan u armatora brytyjskiego. W 1998 roku został pilotem morskim w Przedsiębiorstwie Usług Morskich Gdańsk-Pilot Sp. z i stamtąd odszedł w 2016 roku na emeryturę. W latach 1994-2003 był członkiem rady nadzorczej Polskiej Żeglugi Bałtyckiej w Kołobrzegu. Od stycznia 1999 roku do grudnia 2001 był ławnikiem Izby Morskiej w Gdyni. Obecnie jest ławnikiem Odwoławczej Izby Morskiej przy Sądzie Okręgowym w Gdańsku z siedzibą w Gdyni. Posiada także dyplom dla członków rad nadzorczych w spółkach Skarbu Państwa. Zna angielski i rosyjski. Mieszka w Redzie. Prywatnie kochający mąż i ojciec dwóch synów, a także dziadek wnuczki i trzech wnuków. Zapraszam do wywiadu z Autorem książki „Na przekór bałwanom”. Nie zapytam Pana, czy woli góry, czy morze. To myślę, że jest oczywiste. Zapytam natomiast, w jaki sposób przekonałby Pan miłośników gór, by wybrali się w rejs po morzach i oceanach? Trudne zadanie. Patrząc z pozycji pasjonata, staram się znaleźć jakieś wspólne punkty odniesienia dla pasjonatów gór i pasjonatów morza. Dla mnie, moja pasja stała się jednocześnie moją pracą na morzu, którą wykonywałem prze całe moje zawodowe życie. Może, trochę żartobliwie, posłużę się wykresem liniowym. Pasjonaci gór, znajdą się na linii pionowej, ja z moją morską pasją, na linii poziomej. Oni, na swojej pionowej linii, idą wyżej, coraz wyżej, ponad chmury, ja, na swojej poziomej linii, płynę i przed dziobem statku widzę horyzont. Tak myślę że pcha nas do przodu ciekawość. Ich, co ich czeka powyżej chmur, mnie, co mnie czeka za horyzontem. Podobnie zmagamy się z potęgą przyrody. Coraz wyżej, to silne wiatry, coraz niższe temperatury i coraz niższe ciśnienie, u mnie morze pokazuje swoją potęgę, kiedy miota statkiem, gdzieś tam na środku oceanu. Myślę że w takich momentach, łączy nas pokora do sił przyrody. I jeszcze jedno, w jakiejś ekstremalnej sytuacji, kiedy w górach jesteś sam i twoja decyzja musi być tylko dobra, innej przyroda nie wybaczy. Na morzu w takich momentach cała załoga statku oczekuje właściwych decyzji od Kapitana statku i tu podobnie, morze nie wybaczy złych decyzji. W naszym morskim środowisku jest takie powiedzenie, ,,Captain is always alone”. Myślę że tacy pasjonaci gór daliby się zaprosić do wspólnego przeżycia, morskiej przygody i byłoby o czym pogadać. Ale w morzu można się zakochać, nie wypływając w jakieś dalekie rejsy. Zapraszam wszystkich nad brzeg morza, aby poczuli ten powiew morskiej bryzy, doświadczyli pięknych wschodów i zachodów słońca, wsłuchując się w tym czasie w szum morskich fal. Dźwięk morskich fal będzie inny, kiedy morze będzie spokojne, a inny, kiedy będzie sztorm i fale będą wysokie. Usłyszą wtedy całą moc morza które właśnie pokazywać będzie swoją potęgę. Zauważą również zmieniające się kolory morskich fal, które będą mienić się różnymi barwami, od niebieskich poprzez granatowe, gdzieś tam przemknie zielony, przemieszany z bordowym aby w czasie sztormu na wierzchołkach fal pojawiła się biała barwa. I wtedy poznają morskie bałwany. Po takich doznaniach, na pewno po jakimś czasie, poczują tęsknotę i nieodpartą chęć powrotu nad morski brzeg. Żegluga, morze i oceany to Pana wielka pasja i miłość. Proszę przyznać, co sprawiło, że narodziło się w Panu tak wielkie uczucie? Całe moje dzieciństwo przebiegało w morskich klimatach. Mieszkałem w Gdańsku, częste spacery z Rodzicami nad Motławą, nad brzegiem morza. Na plażę chodziliśmy na Stogi. Pierwszą przygodę na wodzie, jeszcze słodkiej, przeżyłem w roku 1957. Byłem w drugiej klasie Szkoły Podstawowej, kiedy, Ojciec, który był wtedy członkiem klubu kajakowego w Gdańsku, zorganizował przepiękną wyprawę kajakową. Całą rodziną, Mama, moja mała siostra i kuzyn, ruszyliśmy kajakami z przystani na Motławie najpierw Martwą Wisłą, aby poprzez śluzę w Przegalinie, przepłynąć Wisłę w drodze do Elbląga, potem Kanałem Elbląskim do Brodnicy, stamtąd rzeką Drwęcą do jej ujścia do Wisły, no i Wisłą, powrót do Gdańska. Potem bardzo szybko zaczęła się przygoda ze słoną wodą. Praktycznie każde wakacje, to były harcerskie obozy żeglarskie. Będąc w Liceum, na jednym z takich obozów, trafiłem na ,,czerwoniaki”. Tak nazywano flotyllę sześciu harcerskich jachtów, które powstały po przebudowie wycofanych z eksploatacji szalup ze statku m/s Batory. A że wszystkie wyposażone były w czerwone żagle, stąd wzięła się potoczna nazwa ,,czerwoniaki”. To była naprawdę twarda szkoła życia na wodzie. Dzisiaj kiedy wspominam jak to z Pucka na wiosłach, płynęliśmy na półwysep helski, to przypominam sobie jakich bąbli na rękach, wielu z nas się wtedy nabawiło. Wiosła, którymi nam było dane wtedy machać parę godzin, były to ciężkie drewniane wiosła, które ledwo można było objąć dłonią. Oczywiście również zdobywałem w tamtym czasie, poszczególne stopnie żeglarskie. Tak więc w klasie maturalnej, wydawało się, że oczywistym będzie, jaki kierunek obiorę w życiu. Tuż przed maturą, pojawił się jednak mały dylemacik, Prawo, czy Szkoła Morska. Bardzo skutecznie rozwiązał to moje małe zawahanie Karol Olgierd Borchardt. Po przeczytaniu jego książki ,,Znaczy Kapitan”, wątpliwości już nie miałem żadnych. Po maturze w roku 1967 zdaję na wydział nawigacyjny Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni. „Na przekór bałwanom” to bardzo ciekawa książka opisująca Pana doświadczenia z morzem. Dlaczego postanowił Pan podzielić się z czytelnikiem swoimi wspomnieniami? Na stronie internetowej książki, na tak postawione pytanie, odpowiadam – ,,Napisałem tę książkę, aby spełnić swoje marzenie. Marzenie, którego mały płomyk tlił się w zakamarkach mojej głowy od wielu lat. Nawet nie pamiętam, kiedy to się zaczęło. Przez lata pracy na morzu nie pozwoliłem aby ten płomyk zgasł. Aby go podtrzymywać, cały czas zapisywałem w swojej pamięci mijające wydarzenia. Aby po latach się nie zatarły , robiłem jakieś skrótowe zapiski w podręcznych kalendarzykach, fotografowałem, kręciłem filmy. Ale również starałem się zachować jak najwięcej dokumentów z tamtych czasów. I teraz, będąc już na emeryturze, kiedy zabrałem się za realizację mojego marzenia i sięgnąłem do tych wszystkich, zgromadzonych przez lata, materiałów, płomyk zamienił się w już duży płomień. Każde zdjęcie, każdy zapisek, to teraz jakby kluczyk, który otwiera szufladki w mojej głowie. Każda szufladka, kryje w sobie jakieś wydarzenie sprzed lat. Odtwarzam je teraz, i czuję jakby to było wczoraj. Jest coś takiego w człowieku, że chce coś po sobie zostawić. Rzeczy materialne, przeobrażają się, zanikają, a z czasem, pojawiają się nowe. Książka, słowo zapisane zostanie na zawsze. Kiedy mnie już nie będzie, wnuki, prawnuki, patrząc na zdjęcie Dziadka, otwierając książkę, i czytając te wszystkie moje, autentyczne historie, będą uczestniczyć w opisanych przeze mnie wydarzeniach, poznając klimat tamtych czasów. Patrząc zaś nieco inaczej, daje się zauważyć, że życie wokół nas, toczy się dziś w takim tempie, że szybko zapominamy, jak wyglądała rzeczywistość dziesięć lat temu. Nie mówiąc o tym jak było jeszcze czterdzieści lat temu i dawniej. I to jest następny powód, dla którego napisałem tę książkę. Napisałem ją z humorem, aby uświadomić czytelnikowi, szczególnie temu z młodego pokolenia, że czas w którym żyje, nie jest wart jego złych emocji. Zawsze, w swoim życiu, do każdej sytuacji, podchodziłem z optymizmem i humorem, czego i Tobie życzę, Drogi Czytelniku, kiedy po przeczytaniu tej książki, wrócisz do otaczającej cię rzeczywistości.” Swoją przygodę z morzem rozpoczął Pan w 1970 roku. Proszę powiedzieć, jak bardzo na przestrzeni lat zmieniła się polska żegluga morska? Chcąc wyczerpująco odpowiedzieć na te pytanie, to spokojnie gruba książka by nam wyszła. Zmiany są ogromne i to w każdym aspekcie pracy na morzu. Mogę chyba tak powiedzieć, bo byłem tych zmian naocznym świadkiem, przez prawie 50 lat. Rok 1970, kiedy kończę Państwową Szkołę Morską to czasy kiedy astronawigacja była podstawą określania pozycji statku na oceanach. Sekstant, dzisiaj niektórzy mogą nawet nie pamiętać do czego służył ten instrument, był dla nas wtedy podstawowym narzędziem pracy. Radar używany wtedy na statkach a ten dzisiejszy, to chyba dużo nie przesadzę, jak powiem, że to jakby porównać dawny stacjonarny telefon z tarczą, do dzisiejszego smartfona. Wtedy, jak się wchodziło na mostek, to w porównaniu z dzisiejszym mostkiem na statku, było tak jakoś szaro i ubogo w urządzenia. Dzisiaj jak wchodzisz na mostek na dużym statku i kiedy wszystkie potrzebne urządzenia są włączone, to tak jak byś wszedł do działu z telewizorami w Media Markecie, gdzie cała ściana z wiszącymi na niej telewizorami mieni się różnymi kolorami ich ekranów. W tracie tych pięćdziesięciu lat, również przeżyłem takie chwile, kiedy pojawiały się nowe systemy nawigacyjne, czy nowe urządzenia. Najnowsze rzeczy w tamtych czasach, po paru latach, okazywały się przestarzałe i zastępowane innymi nowszymi. Takie nazwy jak Decca Nawigator, Loran, Omega itp., laikowi nic nie powiedzą a u kolegów ze środowiska morskiego wzbudzą westchnienie, kiedy to było. Rozwój techniki satelitarnej, to również szybki rozwój nawigacji morskiej, ale przecież nie tylko. I tak dochodzimy do dzisiejszego GPS (Global Position System). Dzisiaj jesteśmy w stanie, błyskawicznie i bardzo dokładnie określić pozycję statku w każdym zakątku kuli ziemskiej. Mój morski czas, to czas od sekstantu do GPS-u. Ten czas, pomiędzy, był bardzo ciekawy i dynamiczny. Gdyby dzisiaj, wyłączono nagle prąd, to chyba zrobiłbym jeszcze pozycję z gwiazd, używając do tego sekstantu. Może to pytanie będzie z gatunku tych dziwnych. Jednak proszę wytłumaczyć mi laikowi, czym różni się żegluga wielka od żeglugi małej? Dzisiaj terminy żegluga mała i żegluga wielka nie występują, jako odrębne określenia. Takie określenia istniały w obowiązujących w Polsce do roku 1983, przepisach, dotyczących żeglugi morskiej. Obecnie, jedynie dyplom morski, który posiadają kapitanowie o najwyższych kwalifikacjach, zawiera słowo ,,wielki”. Stąd jest Kapitan Żeglugi Wielkiej i nazwa dyplomu, który posiada to Dyplom Kapitana Żeglugi Wielkiej. Szczegółowo tę kwestię poruszam w mojej książce „Na przekór bałwanom”. Pana doświadczenie zawodowe, będące również pasją, jest bardzo bogate. Pracował Pan na statkach Polskich Linii Oceanicznych oraz u armatora niemieckiego czy brytyjskiego. Jakie są różnice między polską a zagraniczną żeglugą? Na dzień dzisiejszy, to praktycznie nie ma żadnych. Praca na statkach, u każdego armatora na Świecie, od strony technicznej wygląda podobnie. Czy to na statkach u armatora niemieckiego, brytyjskiego, polskiego czy też innych, obowiązującym językiem w komunikacji, jest język angielski. Wszyscy pracujemy na takich samych mapach morskich, obowiązują takie same wydawnictwa w języku angielskim, korzystamy z tych samych urządzeń nawigacyjnych. Jeśli miałbym doszukiwać się jakiś różnic, to jednak w kontekście historycznym, będzie to różnica w zarobkach i mocno ograniczonych możliwościach wyjazdu na kontrakt zagraniczny, w latach siedemdziesiątych. Kiedy zaczynałem pracę na morzu w roku 1970, jeszcze w PRL – u, to po Szkole Morskiej cały nasz rocznik znalazł pracę na statkach gdyńskiego armatora, Polskich Linii Oceanicznych, który wtedy dysponował flotą 180 statków pod polską banderą. Nawet nie myślało się wtedy o jakiejś pracy na zagranicznych statkach. Przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przynosi znaczne zwiększenie wyjazdów do pracy na statki pod obce bandery, polskich marynarzy. Obowiązywał wtedy specjalny paszport służbowy, wydawany na dwa lata, bo na taki czas opiewała zgoda na urlop bezpłatny udzielana marynarzowi, przez polskiego armatora. Kiedy ja wyjeżdżałem w roku 1984 na statek do armatora niemieckiego, to była to dla mnie wtedy taka trochę podróż w nieznane. Znalazłem się w pracy w innym ustroju, mentalnie trzeba było szybko złapać reguły morskiej roboty w gospodarce wolnorynkowej. Dopasować się do nieco innych reguł w podejściu do pracy, podregulować szacunek do zarabianego pieniądza. Jedyne co było takie samo, to nawigacja i typowa marynarska robota na statku. No a potem, po roku 1989, następowały w Polsce szybkie zmiany, otwarcie granic, dostępność do rynków pracy praktycznie na całym Świecie, zmiany w szkolnictwie morskim itd. Ale także ,,sukcesy” w budowaniu gospodarki wolnorynkowej, spowodowały że na dzień dzisiejszy w PLO zostały dwa statki. Reguły ekonomiczne wymusiły również, że i polscy armatorzy rejestrują statki pod obcymi banderami. Reasumując, dzisiaj każdy absolwent po ukończeniu uczelni morskiej, w Gdyni jest to dzisiaj Uniwersytet Morski, może od razu szukać pracy na statkach armatorów zagranicznych. Termin ,,praca pod obcą banderą” przestał istnieć. No bo co by powiedział polski marynarz, który okrętuje dzisiaj na polski prom pasażerski m/f Wawel, którego armatorem jest Polska Żegluga Bałtycka a tam na rufie powiewa bandera Bahamas. „Na przekór bałwanom” to dość przewrotny tytuł książki. Proszę przyznać, czy taki tytuł ma jakiś ukryty cel ? Ten tytuł pojawił się po jakimś czasie pisania książki, nie był w ogóle brany pod uwagę kiedy siadałem do pisania. Pierwotny zamiar miałem taki, aby skupić się w dużej części na historiach które przeżyłem w czasie moich morskich rejsów. Trafiłem wtedy na taki program edukacyjny Book Master Intensive, który prowadzi Ewa Miłek. I po pewnym czasie, pewnego dnia Ewa stwierdza, słuchaj, ale tu w tych historiach, które piszesz, czasy PRL-u pięknie widać. No i to był moment, od którego zacząłem poszerzać te moje autentyczne historie o pewne wątki z tamtych czasów. Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł na tytuł książki ,,Na przekór bałwanom”. Już wyżej mówiłem, że kiedy na morzu jest sztorm, to pojawiają się białe grzywacze, wtedy mówimy o morskich bałwanach, no i aby dotrzeć do celu, musimy zmagać się z tymi bałwanami. Ale i na lądzie stykaliśmy się ze specyficzną mentalnością tamtych czasów. Niejednokrotnie, pojawiały się problemy z załatwianiem najprostszych spraw w urzędach, często walka z różnego rodzaju niespójnymi przepisami. Wszystko to podobne było do walki jaką w czasie sztormu toczyliśmy z morskimi bałwanami. Myślę że teraz będzie jasne, dlaczego wybrałem taki tytuł, a jeszcze jaśniej będzie, po przeczytaniu książki. Pana książka w sposób lekki i przyjemny prowadzi nas po meandrach morskiej rzeczywistości, dzięki czemu wypływamy w niezwykły rejs ku przygodzie. Proszę przyznać dlaczego warto po nią sięgnąć? Pisząc tą książkę przyjąłem pewne reguły. Przede wszystkim są to moje autentyczne historie, które sam przeżyłem. Siadając do pisania jakiejś historii z lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, czy lat późniejszych, trzymałem się zasady, że przenoszę czytelnika i siebie piszącego, w tamte czasy. Poruszamy się w mentalności tamtych czasów, mając tamtą wiedzę, wśród techniki, jaka wtedy była. Bardzo łatwo jest dzisiaj, posiadając później nabytą wiedzę, na wydawanie jakiś ocen o tamtych czasach. Zdecydowanie chciałem tego uniknąć. Autentyzmu moim historiom, dodaje fakt zamieszczenie autentycznych dokumentów, które zachowałem z tamtych czasów. Piszę o Świecie którego już nie ma. Pewne wydarzenia, choćby takie, kiedy na Morzu Czerwonym dowiadujemy się, że statek na którym jesteśmy został sprzedany i wykreślony ze wszystkich rejestrów, to pomysł na jaki wtedy wpadłem, aby połączyć się telefonicznie z Londynem, poprzez Jeddah Radio, dzisiaj byłby całkowicie niewykonalny. Starałem się opisać historie z tamtych czasów z humorem, czy działy się one na morzu czy na lądzie. Ważnym wątkiem książki jest nasza wspólna droga z moją żoną Miśką. Zaczynaliśmy ją razem w 1972 roku, o czym jest pierwszy rozdział książki, dzisiaj mija nam 48 lat od tamtej chwili. Zapraszam serdecznie do lektury. Zapewne podczas wielu rejsów znajdował Pan czas na czytanie książek. Po jakie tytuły najchętniej Pan sięgał? Odpowiem przewrotnie. Najpiękniejszą dla mnie lekturą, była zawsze lektura listów od mojej żony. Pamiętajmy że w czasach, o których piszę, nie było smartfonów, internetu. Listy dochodziły do nas, na statek, z dużym opóźnieniem, miesięcznym i nieraz większym. Mówimy tu o dalekich rejsach, do Chin, Japonii, itp. I jeśli jakieś zdarzenia z czasu kiedy moja żona list pisała, dawno już były nieaktualne, to jednak taki list zawierał i takie treści które nigdy nie traciły aktualności. A do miłej lektury się często powraca. Jeśli chodzi o książki, to zawsze interesowała mnie historia. Również ciekawość otaczającego mnie świata, powodowała zainteresowanie literaturą faktu. Różnie bywało z dostępem do tego co się lubi, na różnych statkach różnie takie biblioteczki, wyglądały. Pływając na kontraktach, to dostęp do książek był praktycznie niemożliwy. Trochę żartobliwie mogę powiedzieć, że dostęp do literatury faktu, swoimi listami, znakomicie uzupełniała mi moja żona, a kiedy otrzymywałem je, od niej, z dużym opóźnieniem, to i wypełniały reguły literatury historycznej. „Na przekór bałwanom” to Pana pierwsza książka. Czy będzie kolejna? Książka, tak, pierwsza. Popełniałem, co prawda wcześniej, jakieś krótkie kawałki, ale trafiało to do przysłowiowej szuflady. Czy będzie druga ? Kiedy zaczynałem pisać ,,Na przekór bałwanom”, to myślałem że to będzie ta jedna. No cóż zobaczymy, dzisiaj odpowiem dyplomatycznie, nigdy nie mów nigdy. Jakieś tam notatki mam, więc wszystko jest możliwe. DZIĘKUJĘ BARDZO ZA ROZMOWĘ. ŻYCZĘ DALSZYCH SUKCESÓW.Rolą wychowawcy, jest przekonanie rodzica, że gramy do jednej bramki czyli mamy wspólny cel, jakim jest autentyczne dobro dziecka. Na początku roku szkolnego nauczyciel opracowuje harmonogram spotkań na cały rok szkolny. Wyznacza daty, określa czas trwania zebrania oraz ich tematykę. Taki zestaw przygotowuje dla każdego rodzica.
Praktycznie każdy z nas ma w rodzinie jakąś bliższą lub dalszą ciotkę, 90-letniego kuzyna dziadka… – w trzech słowach, najstarsze osoby w rodzinie. Często są one już w słusznym wieku i nie zawsze wszystko pamiętają, ale zawsze należy podjąć próbę przeprowadzenia rozmowy. Może ona być naprawdę owocna. Usłyszymy bowiem prawdziwą, żywą historię, którą przeżyli nasi przodkowie. Nie są to suche daty, imiona i nazwiska z metryk, które widnieją w drzewie. Często osoba, z którą przeprowadzamy wywiad, może być jedynym krewnym, który pamięta naszych przodków, dlatego nie wolno zamęczać rozmówcy tysiącem pytań. Lepiej wysłuchać opowieści, nawet jeśli nas nie interesują, ale dzięki temu możemy zdobyć zaufanie krewnego, od którego wówczas będziemy mogli dowiedzieć się więcej. Przeprowadzenie wywiadu, w dobrej atmosferze, to połowa sukcesu. Rozmówca poczuje się wówczas swobodniej, jego opowiadania mogą być bardziej wiarygodne. Starsi ludzie zwykle pamiętają doskonale czasy swego dzieciństwa, różne historie z życia swoich rodziców czy innych krewnych. Warto czasami nieco naprowadzić rozmowę tematycznie, pytając o małżeństwa w rodzinie, ważne rocznice i inne wydarzenia rodzinne. Nie należy jednak zadawać tylko i wyłącznie pytań, po pewnym czasie stanie się to męczące i dla nas, i dla krewnego. Trzeba prowadzić rozmowę i płynnie przechodzić z jednego tematu do kolejnego. Do rozmowy należy się odpowiednio przygotować, oto kilka przydatnych wskazówek: 1. Pamiętaj o dyktafonie! Jest to najważniejsza rzecz, jaką powinieneś mieć ze sobą. Dlaczego? Kiedy Twój rozmówca zacznie opowiadać, mówić nazwiska, imiona, daty, zależności rodzinne … możesz tego wszystkiego nie zdążyć zapisywać, przez co wiele cennych informacji może zostać zapomnianych. Nie możeszteż cały czas przerywać i prosić o powtórzenie. Wystarczy ten w telefonie, ale warto najpierw go przetestować, czy na pewno spełnia swoje zadanie. Możesz też nakręcić rozmowę na aparat. Wystarczy statyw – lub miejsce, gdzie będziesz mógł położyć aparat. Oczywiście tutaj nie wszystkie urządzenia będą się nadawać – niektóre aparaty cyfrowe, szczególnie te tańsze, mogą słabo rejestrować dźwięk, przez co głos może nie być wystarczająco słyszalny. 2. Zadzwoń do krewnego To bardzo ważna kwestia. Nie możesz po prostu przyjść i oznajmić, że chcesz porozmawiać o przodkach. Nestorzy rodzinni są ludźmi w starszym wieku, nie zawsze dobrze się czują, czasami nie mają po prostu ochoty rozmawiać. Lepiej wcześniej zadzwoń i umów się na konkretny dzień i godzinę. Pamiętaj, że to Ty masz się dostosować do krewnego, nie na odwrót. Zorganizuj się tak, aby rozmówcy było jak najwygodniej. Możesz również zapytać o zdjęcia, dokumenty – krewny będzie miał czas, aby coś ciekawego dla Ciebie przygotować. 3. Koniecznie zabierz ze sobą aparat To kolejna bardzo ważna rzecz, którą należy mieć przy sobie. Po pierwsze – Twój krewny może mieć zdjęcia, dokumenty, inne cenne pamiątki, których nie wypożyczy Ci do zeskanowania i jedyną możliwością będzie zrobienie zdjęcia. Po drugie – warto uwiecznić to spotkanie rodzinne, wykonaj kilka zdjęć krewnemu – za jego zgodą oczywiście oraz zrób wspólną fotografię z rozmówcą. Wracając jeszcze do wykonywania fotografii dokumentów … Zamiast robić zdjęcia, które mogą być kiepskiej jakości, można zaopatrzyć się w przenośny skaner. Te najtańsze to koszt ok. 100 zł, nieco lepsze – dwa razy droższe. 4. Zacznij od oglądania zdjęć Jeśli nie wiesz za bardzo, jak zagaić rozmowę, warto zacząć od jakiegoś zdjęcia – przyniesionego przez nas lub zaprezentowanego przez krewnego. Zacznij od fotografii, która wyda Ci się najciekawsza, zapytaj kogo przedstawia, kiedy i gdzie mogła zostać wykonana. Dalej rozmowa sama powinna się potoczyć. 5. Zabierz ze sobą fragment drzewa genealogicznego Warto, abyś zabrał ze sobą również fragment swojego drzewka – czy to w wersji elektronicznej, czy papierowej. Będzie to pomocne podczas opowieści krewnego – na bieżąco będziemy mogli przyporządkować nowe osoby do drzewka. Można też wspólnie z krewnym rozrysować szkic drzewa na kartce. 6. Przygotuj listę tematów Zapisz wcześniej kilka ogólnych tematów, które chcesz poruszyć. Dzięki temu żadna kwestia nam Ci nie ucieknie, a dodatkowo naszkicuj ramy wywiadu, których będziemy się trzymać. Na początku zadawaj pytania ogólne – “Kim był Twój dziadek?”, “Opowiedz mi o swoich kuzynach”. Krewny poczuje się swobodniej, łatwiej będzie mu mówić o rodzinie. Podczas rozmowy możesz dopytać o konkrety, ale daj wypowiedzieć się rozmówcy. Jeśli widzisz, że dane pytanie/temat jest niezręczny dla krewnego lepiej z niego zrezygnuj.. Jeśli dalej będziesz drążył taką kwestię, Twój rozmówca może poczuć się urażony, a co za tym idzie wywiad zakończy się fiaskiem. Możesz powrócić do tego tematu, jeśli poznasz się już bliżej ze swoim rozmówcą i ten nabierze do Ciebie zaufania. 7. A może weźmiesz ze sobą ankietę? Możesz zabrać ze sobą zabrać wykonaną przez siebie lub pobraną ze strony More Maiorum kartę osobową. Nie wręczaj karty do wypełnienia „na wejściu”. Twój rozmówca może poczuć się niepewnie, w końcu na „dzień dobry” zasypujesz go jakimiś papierzyskami. Możesz o to poprosić na koniec rozmowy, w ramach podsumowania wywiadu. Kiedy wrócisz do domu, spisz wszystko, co nagrałeś na dyktafonie, lub uporządkuj notatki, które zrobiłeś. Dodaj nowe osoby do swojej bazy genealogicznej, zapisz zdjęcia i najważniejsze … zadzwoń do krewnego. Podziękuj za poświęcony czas, jedno słowo „dziękuję” jest często kluczem, który otworzy nam drzwi do kolejnych rozmów z krewnym. Ważna uwaga: nasz rozmówca może mieć zupełnie inne poglądy niż my. Dla niektórych Armia Krajowa nadal może być “bandą”, a wejście Armii Czerwonej traktują jako wyzwolenie ziem polskich. Z mojej praktyki wiem, że niektóre osoby mówią nie do końca wiarygodne historie. Nie powinniśmy w takim momencie rozpoczynać dyskusji i tłumaczenia, że było inaczej niż mówi nasz krewny. Osobom wiekowym myli się też często czas i wydarzenia – pamiętają coś dobrze, jednak umiejscawiają to wydarzenie w innym czasie. Najważniejsze jest jednak, by nie przerywać ich opowieści. Później możemy ułożyć pewne kwestie, dopytać. Przykładem może być historia opowiedziana przez ciotkę mojej znajomej, która wspominała spotkanie oddziału partyzanckiego latem w Puszczy Białowieskiej i łączyła to od razu z atakiem na miasto, który – co wiemy z dokumentów, miał miejsce zimą… Fot.
Mam przeprowadzić wywiad z rodzicami na temat życia w PRL-u . Jakie pytania mogę zadać? Musi ich być sporo! Natychmiastowa odpowiedź na Twoje pytanie.
Andrzej Drzycimski, jubileusz 75-lecia urodzin, 28 listopada 2017 rokuFot. Dominik Paszliński / Mrozińska: Uważasz się przede wszystkim za historyka, ale przecież pracowałeś wiele lat jako dziennikarz, zaznaczyłeś także wyraźnie swoją obecność w życiu społeczno-politycznym kraju. W jakim stopniu wykształcenie historyczne wpływało na te inne pola twojej działalności?Andrzej Drzycimski: - Pierwsza rzecz, jaka mi się nasuwa, niezależnie od tego, czy dotyczy historii, czy współczesności, to potrzeba spojrzenia w głąb. Robię to niemal odruchowo, dostrzegam konieczność zastanowienia się nad istotą i kierunkiem zachodzących procesów. Kiedy byłem czynnym dziennikarzem…… pracowałeś dla „WTK”, czyli „Wrocławskiego Tygodnika Katolików”, „Kierunków”, „Słowa Powszechnego”...- Tak, a w stanie wojennym dla dominikańskiego miesięcznika „W drodze”. Właściwie na każdym zakręcie życiowym, a miałem ich sporo, czy to pracowałem w Bibliotece Gdańskiej PAN, czy jako nauczyciel w szkole, zawsze szukałem możliwości szerszego oglądu sytuacji w tym miejscu, w którym się akurat znalazłem. To była taka historyczna perspektywa, która pozwalała mi nie wchodzić w bezpośrednie zwarcia, częste w codziennej to zamiłowanie do historii skąd Ci się wzięło? Wyniosłeś je z domu?- Rzeczywiście rodzice rozbudzili je we mnie. W dzieciństwie często chorowałem. Rodzice czytali mi książki historyczne: Bunscha, Kraszewskiego. Już w szkole podstawowej myślałem, że będę studiować historię. W okresie licealnym to się utrwaliło. Najbardziej interesowała mnie historia średniowiecza, a konkretnie historia zakonu krzyżackiego. Studiowałem w Toruniu pod kierunkiem wybitnego mediewisty, profesora Karola Górskiego. Właśnie ze względu na zainteresowanie konkretnym okresem historycznym wybrałem Toruń, chociaż od 1945 roku mieszkaliśmy w Gdańsku i istniała tu uczelnia (Wyższa Szkoła Pedagogiczna) z kierunkiem historycznym. W Gdańsku znaleźliśmy się ze względu na pracę ojca, który należał do pionierskiej grupy pracowników pocztowych, przejmujących po wojnie zrujnowaną pocztę pochodzi z Pomorza?- Zarówno ze strony mamy, jak i ojca. Ojciec pochodził z rodziny związanej z konkretnym miejscem, a mianowicie z miejscowością Drzycim, niedaleko Świecia. Genealogią rodzinną zajął się mój starszy brat. W archiwach odnalazł kilka pokoleń rodziny, rozproszonej po różnych pomorskich miejscowościach, ale niedaleko od tego pomorską rodziną ojca wiążą się także moje osobiste historyczne poszukiwania. Przez lata zajmowałem się historią Westerplatte, popełniłem kilka książek. W archiwalnych poszukiwaniach natknąłem się na nazwisko kuzyna babci, który okazał się jednym z budowniczych placówki. Natomiast w spisie jej żołnierzy z początku lat trzydziestych znalazło się też nazwisko Drzycimski. Okazało się, że to daleki kuzyn przodków mamy, która nosiła nazwisko Wendorff, nie mogliśmy się dogrzebać w archiwach. Wiadomo tylko, że przybyli prawdopodobnie z Holandii. Pozostała rodzinna legenda o bogatej bankierskiej rodzinie, która miała nawet pożyczać pieniądze polskim królom. Mieli mieć kantory od Krakowa po Gdańsk, a główną rodzinną siedzibą było Chełmno nad Wisłą. W Toruniu jest oberża „Pod modrym fartuszkiem”, która miała wieki temu należeć do rodziny mamy. Czy tak było na pewno, nie udało się znaleźć potwierdzenia w jakichkolwiek dokumentach. W każdym razie rodzina zubożała i w zachowanej pamięci nie było już widać tego 1937 roku rodzice mieszkali i pracowali w Gdyni. Ojciec był państwowym urzędnikiem, mama z racji biegłej znajomości francuskiego i niemieckiego pracowała w międzynarodowej centrali telefonicznej. Po wybuchu wojny ojciec został zabrany do przejściowego obozu w Redłowie, skąd następnie wysyłano do Stutthofu. Ojcu udało się uniknąć tego losu dzięki mamie i jej znajomości języka niemieckiego. Udawała ciężarną i zdołała jakoś wybłagać uwolnienie październiku 1939 roku rodzice zostali brutalnie wysiedleni. Udali się do Różanny, rodzinnej wsi ojca, gdzie zresztą schroniła się większa część rodziny. Pod koniec wojny front przewalał się tamtędy parokrotnie. Omal wszyscy nie zostali rozstrzelani przez czerwonoarmistów z racji kenkarty dziadka (władze okupacyjne wydawały kenkarty wszystkim mieszkańcom Generalnego Gubernatorstwa). Na szczęście oficer jakoś doczytał się polskiego pochodzenia w sformułowaniu „polnisch” w kenkarcie. Takie pomorskie wojenne zapamiętałeś powojenne, przecież też niełatwe lata? Dla ojca, który był urzędnikiem państwowym w przedwojennej Polsce, nie były raczej zbyt Ojciec nie zapisał się do partii i był dumny z tego powodu, a ta przynależność była przecież warunkiem awansów. Różnie bywało. W Gdańsku mieszkaliśmy w dzielnicy Siedlce, w okolicach ulicy Beethovena. Połowa sąsiadów to byli gdańszczanie mówiący po niemiecku. Władza traktowała ich jak rodowitych Niemców i na wszelkie sposoby utrudniała im życie. Nie wytrzymywali, wyjeżdżali. Byli wśród nich moi rówieśnicy, z którymi bawiliśmy się na wzgórzach, gdzie w czasie wojny było stanowisko ogniowe. Tam jeszcze przez długie lata stała wielka armata. Nie były to bezpieczne zabawy. Było tam sporo niewybuchów, a nawet porzuconej broni. Niestety, zdarzyły się nieszczęśliwe wypadki. Wzrastałem w cieniu październiku 1956 roku miałeś czternaście lat. Jak zapamiętałeś tamten czas?- Rodzice unikali rozmów na tematy polityczne, a jeżeli już je podejmowali, to posługiwali się językiem niemieckim lub francuskim. Złościło to mnie i moje rodzeństwo. Staraliśmy się wyłapywać poszczególne słowa. W sposób świadomy odebrałem już wcześniejsze wydarzenie, przed 1956 rokiem, a mianowicie śmierć Stalina. W domu padły jakieś oszczędne słowa dotyczące jego samego i powszechnej żałoby. Z radia przez pół roku sączyła się żałobna muzyka, co bardzo mnie irytowało, ponieważ z powodu choroby często pozostawałem w domu i radio było jedyną październiku ‘56 mój starszy brat był już studentem politechniki, przynosił najświeższe wiadomości. Brał udział w wiecu na uczelni, na którym pojawił się kontradmirał Jan Wiśniewski, z którego ust padły niespodziewane słowa, że polska flota nie pozwoli zbliżyć się stojącym na redzie sowieckim okrętom. Atmosfera w domu była napięta, między nadzieją a te ważne daty w naszej historii mocno wryły mi się w pamięć. W 1968 roku pracowałem w Instytucie Bałtyckim, który miał siedzibę na Długim Targu. Tam i w okolicznych wąskich uliczkach odbyła się brutalna rozprawa z ludźmi zgromadzonymi przed ówczesnym urzędem pracy. W czasie rozprawy ze studenckim wiecem we Wrzeszczu, z okien tramwaju widziałem rozjuszonych milicjantów i ormowców (Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej), którzy zaopatrywali się w prowizoryczne pały. Po prostu cięli na kawałki kable telekomunikacyjne grubości ręki nawinięte na ogromną szpulę, które się tam znalazły, gdyż były przygotowane do czasie dramatycznych wydarzeń Grudnia 1970 stałem w tłumie w okolicach dworca. Pracowałem wówczas w Stowarzyszeniu „PAX”. Zostałem wezwany do Warszawy do władz stowarzyszenia, które oczekiwały relacji naocznego świadka. Dostałem „żelazny list” umożliwiający poruszanie się po godzinie milicyjnej, ale i tak w drodze powrotnej znalazłem się w dziwnej sytuacji. Dworzec Gdańsk Główny, godzina milicyjna, wysiadam z pociągu w towarzystwie kilku osób, żadnej komunikacji, problem z dotarciem do domu, przed dworcem milicyjna „nyska”. Jedna z pań z tej naszej grupki decyduje się zagadnąć kierowcę, czy nie rozwieźliby nas do domów. Oczekujemy na pozostałych z obsady tej „nyski”. Kiedy się pojawili, nie ulegało wątpliwości, że byli pod wpływem jakichś środków odurzających. Z wahaniem, ale wsiedliśmy. Mieszkałem najdalej, na Przymorzu, wysiadłem jednak w Oliwie wraz z ostatnią z osób, obawiałem się zostać sam w tej „nysce”.To są doświadczenia świadka, obserwatora w dobie ważnych wydarzeń. A twoje zainteresowania stricte historyczne i to dotyczące dalekiej przeszłości? Porzuciłeś je dla obserwacji współczesności?- Już w czasie pracy w Instytucie Bałtyckim zmuszony byłem porzucić średniowiecze dla współczesności. Zająłem się wówczas historią Wolnego Miasta Gdańska. Wciągnęło mnie to na tyle, że stało się tematem mojej pracy doktorskiej. Doktorat uzyskałem w 1976 roku. W latach siedemdziesiątych zająłem się też Westerplatte, którego historia wypełniła mi później wiele lat badań, także w archiwach zagranicznych i stała się tematem kilku PRL nie bardzo sprzyjano zagranicznym podróżom badawczym, chyba że udawało się namówić badacza do współpracy z wiadomymi służbami. Nie miałeś takich propozycji?- Od 1968 roku, tj. od momentu, kiedy zatrudniłem się w „Paxie”, miałem opiekuna z SB, najpierw pana o nazwisku Szczepański, potem Romanowskiego. Od czasu do czasu byłem wzywany na rozmowy do komisariatu bądź biura paszportowego. Na początku lat siedemdziesiątych zostałem tam właśnie wezwany i do wkładki paszportowej w dowodzie osobistym uprawniającej tylko do wyjazdów do państw bloku socjalistycznego, wbito mi pieczątkę: zakaz przekraczania granicy PRL. Później wielokrotnie zwracałem się o paszport potrzebny do wyjazdów poza państwa bloku, właśnie w celach badawczych. Chciałem wyjechać do Londynu, do Instytutu Polskiego i Muzeum im. generała Sikorskiego, dostałem też stypendium naukowe z Polskiego Instytutu Historycznego w Rzymie powstałego z inicjatywy Karoliny Lanckorońskiej. Odmowa, odmowa, raport o tych staraniach do Bolesława Piaseckiego, przewodniczącego Zarządu Stowarzyszenia „PAX”, wówczas członka Rady Państwa. W czasie jednej z rozmów z ubekiem, kiedy byłem kuszony ułatwieniami w wyjazdach, uzyskaniem telefonu, jakimś tam wynagrodzeniem, poinformowałem go o tym raporcie. Wpadł w furię, groził: „nie znasz dnia, ani godziny” nie miałem paszportu, domagałem się rozmowy z komendantem wojewódzkim MO. Przyjął mnie jego zastępca, Zenon Ring. Nic zresztą nie załatwiłem. Z Ringiem miałem później wątpliwą przyjemność rozmawiać po raz drugi, w ośrodku internowania w obserwatorem wydarzeń historycznych, nie angażowałeś się jako ich uczestnik, patrzyłeś na nie z pozycji historyka, bądź dziennikarza. Co sprawiło, że w Sierpniu ’80 porzuciłeś te pozycje i zaangażowałeś się bezpośrednio? Przekroczenie bramy strajkującej stoczni w twoim wypadku było też przekroczeniem dotychczasowych ograniczeń?- Nie byłem żadnym konspiratorem, funkcjonowałem w legalnym obiegu, nie miałem kontaktu z ludźmi opozycji, chociaż wiedziałem o ich istnieniu. Nie uczestniczyłem w spotkaniach „latającego uniwersytetu”. Szczerze mówiąc, nie pociągało mnie sierpniu 1980 byłem z rodziną w górach. Docierały jakieś odgłosy o tzw. przestojach w pracy. Wróciliśmy 14 sierpnia. Już na dworcu przekazywano informacje o strajku w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. W domu rozpakowaliśmy się po podróży i zaraz ruszyłem do stoczni. Zamierzałem przekroczyć bramę na podstawie dziennikarskiej legitymacji „paxowskiej”. Było zamieszanie, „PAX” budził wątpliwości. Podobno nawet sprawa oparła się o Wałęsę. Ostatecznie wszedłem. Miałem świadomość, że jeżeli przekroczyłem tę bramę, to równocześnie przekroczyłem umowną granicę bycia gdzieś z boku. To było tak ważne dla mnie, że czułem coś w rodzaju wewnętrznego przymusu: muszę tam „być” to trochę mało. Byli tam przecież także dziennikarze prasy partyjnej ze sztandarową „Trybuną Ludu” na Zostałem tam w poczuciu więzi ze strajkującymi. Oczywiście, wychodziłem i do pracy (trzeba było przecież przekazywać korespondencje), i do domu, ale wracałem każdego kolejnego dnia. Prowadziłem zapiski w moim notatniku. Znalazł się w nim także zapis pierwszej wersji dziennikarskiego oświadczenia dotyczącego poparcia strajkujących. Potem wnoszono wiele poprawek. Oświadczenie podpisało kilkadziesiąt osób. Potem wiele z nich się wycofało, zostało trzydzieści kilka. Oddałem ten mój notatnik do muzeum Europejskiego Centrum podpisaniu porozumień sierpniowych zrozumiałem, że rodzi się ruch o randze powstania narodowego. Widziałem to tak: młodzi ludzie, czasami bardziej odważni niż było potrzeba, rozpoczęli strajk, starsi, mający za sobą doświadczenie Grudnia ‘70, starali się nim pokierować, a potem pojawili się ludzie z takim oglądem ogólnopaństwowym, mający za sobą ekstremalne doświadczenie wojny, którą przeżyli choćby jako nastolatkowie. Był to więc ruch międzypokoleniowy, w którym wreszcie połączyli siły robotnicy i inteligencja. Chciałem w nim uczestniczyć. Bardzo ceniłem Lecha Wałęsę, widziałem rolę, jaką odegrał jako przywódca. Mój wywiad z nim, zamieszczony w „WTK” i „Kierunkach”, cytowały niemal wszystkie zagraniczne się wtedy do przewodniczącego. Bywałem w pierwszej siedzibie Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego przy ulicy Marchlewskiego 13. Otrzymałem propozycję, by podjąć etatową pracę dla przewodniczącego, wolałem jednak zachować niezależność. Wiedziałem, że etatowa praca dla niego nie będzie końcu jednak ją Tak, ale dużo później i w zupełnie innych okolicznościach. Okres tzw. karnawału „Solidarności” był dla mnie okresem szaleńczej wręcz pracy. Starałem się towarzyszyć Lechowi Wałęsie w jego podróżach po kraju. Na bieżąco robiłem notatki, a teksty do redakcji „WTK” często dyktowałem przez telefon. W zasadzie w ogóle nie było mnie w domu. Byłem jedynym dziennikarzem towarzyszącym przewodniczącemu w jego trzech zagranicznych podróżach: najpierw do Rzymu, do Ojca Świętego, a potem Japonia i włączony do oficjalnej delegacji związkowej?- Nie. Koszty częściowo pokrywałem sam, częściowo redakcja, choć w Japonii ostatecznie zostałem włączony do delegacji. To było czyste szaleństwo. Kiedy wcześniej zapytałem Lecha Wałęsę o możliwość towarzyszenia w tej podróży, odpowiedział żartobliwie: „Proszę bardzo, ale pod warunkiem, że do Tokio dotrzesz na własną rękę”. No, i dotarłem. Leciałem z przesiadką w Moskwie, z niewielką sumą dewiz, bez znajomości języka angielskiego, z jednym kontaktem telefonicznym do polskiego dominikanina. Niestety, nie udało mi się go zastać. Szczęśliwie dodzwoniłem się do polskiej ambasady i doradzono mi, żebym dotarł do niej taksówką z lotniska, oddalonego od Tokio około 60 kilometrów. Jechałem z duszą na ramieniu, czy wystarczy mi ta marna sumka dolarów, którą dysponowałem. Jakoś się znalazłem się u boku zastępcy ambasadora witającego na lotnisku Lecha Wałęsę, który zdębiał na mój widok, ale słowa dotrzymał. Wyraźnie zaimponowała mu moja determinacja. Zostałem dołączony do delegacji, ale nie jako jej oficjalny członek, tylko jako osoba towarzysząca. W czasie naszego pobytu dotarła informacja o zamachu na Jana Pawła II. Wiadomo też było o złym stanie zdrowia kardynała Wyszyńskiego. W tej atmosferze pojawiła się obawa o bezpieczeństwo Lecha Wałęsy. Japończycy przydzielili nam zawodników sumo jako gospodarze, japońscy związkowcy, zorganizowali, między innymi, spotkanie z przedstawicielami biznesu zainteresowanymi inwestowaniem w Polsce. Chodziło o nowoczesne rozwiązania w kolejnictwie. Propozycje były poważne, stąd pewnie „druga Japonia” w wypowiedziach Lecha Wałęsy, który zresztą rozmawiał o tych propozycjach z ówczesnym wicepremierem Mieczysławem Rakowskim. Nie było nie było w zasadzie możliwości w ówczesnej sytuacji uzależnienia politycznego i gospodarczego od ZSRR. Swoją drogą, tego typu propozycje przedstawiane związkowemu przywódcy mogą świadczyć o rozumieniu jego roli jako osoby w dużej mierze Wałęsa był przyjmowany z honorami przysługującymi głowie państwa. Tak było też we Francji. Francuzi dostrzegli, że w Polsce dzieje się coś, co może mieć znaczenie dla całej Europy. Spotkania z przedstawicielami wszystkich związków zawodowych, od lewej do prawej, wizyta w parlamencie, spotkanie z Jacquesem Chirakiem, merem Paryża, późniejszym prezydentem, intensywny, gorący czas…... gwałtownie przerwany 13 grudnia W końcu listopada 1981 roku otrzymałem nagrodę im. Włodzimierza Pietrzaka za zaangażowaną działalność publicystyczną, a 13 grudnia za to samo, tym razem uznane za działalność wrogą państwu, znalazłem się w obozie internowania w Strzebielinku. Sposób zatrzymania, droga nie wiadomo dokąd, prowadząca przez lasy piaśnickie, z zatrzymaniem samochodu tam właśnie, co musiało budzić jednoznaczne skojarzenia – wszystkie te obliczone na budzenie grozy ubeckie zachowania znane są z relacji wielu internowanych. Służyć miały wywołaniu przeświadczenia o bezsensowności jakiegokolwiek oporu. W Strzebielinku znalazła się cała Komisja Krajowa „Solidarności” wraz z doradcami, którzy potem zostali przewiezieni do innych obozów. W mojej celi był też Mietek Wachowski, ale wyszedł następnego dnia. Doświadczeni odsiadkami opozycjoniści uświadomili nam, że skoro się trafiło do więzienia, to tak szybko się nie twojej ponad półrocznej odsiadki okazała się książka „Dziennik internowanego” wydana w nielegalnym obiegu pod pseudonimem Jan Mur, napisana wspólnie z Adamem Kinaszewskim, też internowanym w Trzymałem się swojego dziennikarskiego, właściwie kronikarskiego, zwyczaju notowania codziennych wydarzeń. Te notatki trzeba było jakoś przemycać na zewnątrz. Raz wpadły, grożono mi za nie trzyletnią odsiadką. Kiedy wychodziłem w lipcu 1982 poprosiłem pozostających, a siedzieli tam ludzie z BIPS-u (Biuro Informacji Prasowej Solidarności) o odnotowywanie wydarzeń i także przemycanie tych notatek. Sporo osób zaangażowało się w to przemycanie. Najskuteczniejszy był ksiądz Tadeusz Błoński, kapelan się te moje i inne zapiski przydały, kiedy wraz z Adamem Kinaszewskim postanowiliśmy napisać tę książkę. Mieliśmy ją już gotową w styczniu 1983 roku. Był problem z przerzuceniem na Zachód. Pomocny okazał się Romuald Kukołowicz, doradca „Solidarnośći”, od końca lat czterdziestych współpracujący z kardynałem Wyszyńskim. Dostarczył maszynopis do Paryża, do Jerzego Giedroycia. „Dziennik” ukazał się drukiem w Instytucie Literackim, a także w Wielkiej Brytanii i Stanach potem podjęliście pracę nad znacznie większym przedsięwzięciem wydawniczym, a mianowicie nad biografią (która potem stała się autobiografią) Lecha Po „Dzienniku internowanego” trochę się rozpędziliśmy. Zaczęliśmy pracować nad książką, która miała być zapisem przemian pokoleniowych. W tym czasie Lech Wałęsa otrzymał propozycję od francuskiego wydawnictwa Fayard, dotyczącą napisania autobiografii w ślad za wydawaną właśnie autobiografią Michaiła Gorbaczowa. Ktoś miał Lechowi pomagać, ale ostatecznie zajęliśmy się tym my. Pierwotnie rozmawialiśmy z wydawcą o biografii. Bardzo poważnie podeszliśmy do sprawy. Odbyliśmy wiele rozmów ze współpracownikami Lecha, stoczniowymi kolegami, doradcami a także członkami rodziny. Jeździliśmy po śladach Wałęsy niemal po całej Polsce. To musiało zwrócić uwagę wiadomych było bardzo dużo. Nie można było nad nimi pracować w domu, bo pierwsza lepsza rewizja groziła konfiskatą i stratą miesięcy pracy. Byliśmy pod presją, bo mniej więcej co półtora miesiąca przyjeżdżał przedstawiciel wydawcy i oczekiwał kolejnej partii gotowego tekstu. Pracowaliśmy najpierw we Wrzeszczu, w domu jednego z profesorów Akademii Medycznej. Wygoniła nas stamtąd obława na ukrywającego się Bogdana Lisa (milicja przeczesywała wszystkie domy w okolicy). Potem pracowaliśmy w Gdyni, skąd też trzeba było się ewakuować i zabrać cały majdan: notatki, kasety z nagraniami, gotowy tekst w kilku egzemplarzach, magnetofon, maszynę do pisania. Ładowaliśmy to w dwie wielkie torby i ruszaliśmy, każdy w inną stronę, żeby w razie wpadki choć część materiałów ocalić. Przenosiliśmy się jeszcze parę razy. Ostatecznie znaleźliśmy schronienie u dominikanów, pod skrzydłami ojca Sławomira układała się współpraca z bohaterem książki „Droga nadziei”?- Różnie. Czasami się otwierał i dobrze się rozmawiało. Dawaliśmy mu kolejne rozdziały do przeczytania, ale raczej tego nie robił. I wreszcie problem kluczowy: podpisał, nie podpisał. Idziemy do niego i mówimy: „Lechu, mów jasno”. Opowiada szczegółowo o sytuacji w grudniu 1970 roku: na ulicach zabici, za ścianą słychać krzyki bitych, samotność, żadnego wsparcia, nie tak jak później, kiedy była już zorganizowana opozycja. „To wiemy, ale jak z tym podpisem?”. „Podpisałem to, co mi podsunęli”.Było to dla nas całkowicie zrozumiałe. Muszę uczciwie powiedzieć, że pamiętam tamten grudzień i gdyby mnie wtedy zatrzymali, podpisałbym wszystko. Kombinowaliśmy jak to ująć i Adam sformułował to tak: „Nie wyszedłem z tego zwarcia całkiem czysty”. Po prostu. Bez wdawania się w szczegóły i że to sformułowanie zawarte w autobiografii, a więc autoryzowane przez jej bohatera, nie przebiło się do społecznej świadomości i sprawa nie została ucięta raz na Kiedy w 1992 roku (byłem wtedy rzecznikiem prezydenta Wałęsy) wybuchła afera z teczkami wywołana przez ministra Macierewicza, od razu zaproponowałem: „Panie prezydencie, teraz jest niebywała okazja, żeby raz na zawsze przeciąć to wszystko i pokazać na pańskim przykładzie realia tamtego dramatycznego czasu, pokazać jak niszczono ludzi”. Zgodził się. Polecił przygotować odpowiedni komunikat. Pracowaliśmy nad nim wspólnie z Adamem. Po wstępnym zatwierdzeniu i zgodzie na przekazanie do mediów, prezydent nakazał wszystko wycofać. Wydzwaniałem, wycofywałem. Przeżyłem kilka najgorszych minut, kiedy usiadłem przed telewizorem, by obejrzeć główne wydanie „Dziennika Telewizyjnego”. Prowadzący, Tadeusz Zwiefka, już na wizji odebrał telefon i odłożył na bok kartkę, pewnie z tym komunikatem, którego miało nie być. Odetchnąłem, bo polecenie prezydenta zostało wykonane, ale tak naprawdę szkoda, bo była to szansa uniknięcia późniejszych pomówień, już bezpodstawnych, z którymi mamy do zgodziłeś się zostać rzecznikiem prezydenta, skoro od dawna wiedziałeś, że nie będzie to łatwa współpraca?- Zostałem rzecznikiem Lecha Wałęsy zanim jeszcze został wybrany na prezydenta, chociaż już było wiadomo, że będzie się ubiegał o prezydenturę. Zaprosił mnie na rozmowę. Był to czas, kiedy oddaliłem się od spraw związkowych, pracowałem dla dominikańskiego miesięcznika „W drodze”. Zajmowałem się sprawami bliższymi moim zainteresowaniom historyka. Kiedy usłyszałem propozycję, w pierwszym odruchu odmówiłem I wtedy usłyszałem: „Tacy jesteście cwani, proponowałem Kinaszewskiemu, Wołkowi i jeszcze innym i nagle zostaję sam, to z kim mam pracować?”. Trafiło to do mnie, zgodziłem się, ale wiedziałem i powiedziałem to, że kiedy się rozstaniemy, a przecież będzie to musiało prędzej czy później nastąpić, nie bardzo będziemy mogli na siebie patrzyć. Nie żałuję swojej decyzji, cały czas towarzyszyła mi świadomość, że uczestniczę w czymś niepowtarzalnym. Nie przeniosłem się jednak do Warszawy, w domu bywałem raz na dwa tygodnie, raz na sześć tygodni. Wiedziałem, że jestem po prostu w dłuższej okazję towarzyszyć Prezydentowi w czasie budowania podstaw demokratycznego systemu. Niezależnie od wszelkich trudności, po latach PRL rodziło się nowe. Byłeś blisko, co uważasz za najistotniejsze osiągnięcia tej prezydentury?- Nie do przecenienia - wyprowadzenie wojsk sowieckich z naszego kraju. I, oczywiście, sprawa długów, które PRL zostawiła nam w spadku. Towarzyszyłem Prezydentowi w negocjacjach w obu tych sprawach i z całą odpowiedzialnością muszę stwierdzić, że gdyby nie osobiste zaangażowanie prezydenta Wałęsy, nie doszłoby do tak korzystnych dla Polski prezydenta Lecha Wałęsy z prezydentem Borysem Jelcynem; po lewej Andrzej Drzycimskiźródło: przy rozmowie w cztery oczy Jelcyn-Wałęsa. Tych oczu było co prawda więcej, jeszcze rzecznicy obu prezydentów i tłumacze z obu stron, ale przecież wymiana argumentów i decyzje należały do tych dwóch panów. Ogromna pusta sala, długi stół, prezydent Jelcyn wita, pamiętam jak dzisiaj słowa prezydenta Wałęsy skierowane w odpowiedzi: „Panie prezydencie, jest pan prezydentem wielkiego kraju, wielkiego narodu, który teraz uczestniczy w budowie nowej Europy, narodu, który potrzebuje obecności w Europie i Europa potrzebuje Rosji. My Polacy jesteśmy co do tego zgodni”. Tak złapał kontakt z Jelcynem, że dosłownie widać było jak ten rośnie. Na koniec stwierdził: „Nas obydwu urzędnicy wpakowali w taką sytuację, której nie uda się rozwiązać, jeżeli sami nie podejmiemy decyzji. Od nas dwóch zależy, jak będą się w przyszłości układać stosunki między Polską a Rosją”.Ta rozmowa nie trwała nawet godziny. Prezydent Jelcyn był pod ogromnym wrażeniem prezydenta Wałęsy. Najbardziej przekonujące okazały się słowa, że Rosja jest częścią Europy. I padło z ust prezydenta Rosji: „Dobrze. Zgoda”. Potem pozostało tylko uzgodnić szczegóły. Miały to uczynić delegacje obu stron w pełnym składzie i stworzyć potrzebne dokumenty. Równolegle toczyły się w tej samej sprawie rozmowy między Krzysztofem Skubiszewskim, ministrem spraw zagranicznych, a Pawłem Graczowem, rosyjskim ministrem obrony. Bezskutecznie. Kiedy spotkały się obie delegacje, z trudem dotarło do nich, że sprawa jest załatwiona. Po minach przedstawicieli rosyjskiej generalicji widać było, jak bardzo im to nie w smak. Właściwy dokument został podpisany w ostatniej chwili przed uroczystym bankietem, kiedy prezydent Wałęsa odmówił udziału w nim, jeżeli te podpisy nie zostaną złożone przed rozpoczęciem bardzo ważna sprawa załatwiona w czasie tej prezydentury dotyczyła redukcji polskiego zadłużenia. W czasie wizyt w krajach zachodnich Prezydent każde spotkanie z przedstawicielami najwyższych władz rozpoczynał od słów: „Na początku chciałbym porozmawiać o długach!”.Argumentów dotyczących polskiej sytuacji ekonomicznej, wspartych słowami o determinacji społeczeństwa, która doprowadziła do zasadniczych zmian w Europie, z życzliwością słuchali prezydent USA, George Bush, premier Wielkiej Brytanii, John Major, prezydent Francji, François Mitterand. To otwierało drogę do pozytywnych dla Polski wyników rokowań z nie do przecenienia, jak powiedziałeś, ale dziś niemal nieistniejące w powszechnej Właśnie. Czas przełomu wymaga szczególnego zapisu. Co zrobił Piłsudski sto lat temu? Zatrudnił armię dokumentalistów, dbał o utrwalenie właśnie w społecznej świadomości znaczenia faktu odzyskania niepodległości, scalenia trzech odrębnych zaborów. Lech Wałęsa nie zadbał o zapis czasu przełomu, a teraz z nieprawdopodobnym uporem zamazuje się i znaczenie tego czasu, i jego osobiste dokumentację czasu rzecznikowania, przebieg najważniejszych spotkań zapisywałeś w Mam czterdzieści takich notatników, ale właściwe ich wykorzystanie to praca nie dla jednej osoby, ale dla całego sztabu ludzi. Notatki prowadziłem dla siebie, trzeba przecież odnosić je do konkretnych realiów. Muszę przyznać, że próbowałem zainteresować różne instytucje stworzeniem zespołu pracującego nad rzetelnym przekazem dokonań tamtego czasu. Nie było zainteresowania, a w obecnej rzeczywistości politycznej nawet nie ma co wspominać o potrzebie takiego okazję namacalnie dotknąć wydarzeń historycznych, o których, miejmy nadzieję, powstaną rzetelne opracowania. To zamknięty rozdział twojego życia. Inny rozdział to praca badawcza. Historii Westerplatte poświęciłeś wiele lat badań i kilka wydanych Poświęciłem jej czterdzieści lat życia. Zaczęło się od listów od obrońców Westerplatte przysyłanych do redakcji „WTK”. To były lata sześćdziesiąte. Później, kiedy zacząłem pisać monografię poświęconą majorowi Sucharskiemu, ogłosiłem na łamach „Tygodnika Powszechnego” apel z prośbą o kontakt, skierowany do westerplatczyków. Otrzymałem kilkanaście listów z różnych stron świata. Odtąd sprawa stała się dla mnie bardzo bieżące zaangażowanie odciągało mnie od Westerplatte. Po Belwederze zanurzyłem się w działania edukacyjne. Założyłem szkołę komunikacji społecznej w Warszawie i Gdyni. Zrobiłem habilitację, otrzymałem dokumenty potwierdzające uzyskanie tego tytułu naukowego. Niestety, został mi odebrany przez Centralną Komisję Kwalifikacyjną. To było za rządów SLD. Padały argumenty w rodzaju: polityk chce sobie uwić gniazdko na uczelni i przenieść tam swoje polityczne idee. Ciężko to od nowa przyciągnęło moją uwagę. Szczególnie zirytował mnie scenariusz filmu „Tajemnica Westerplatte”, który dostałem do ręki jeszcze przed zakończeniem produkcji. Przyjąłem to jako wyzwanie. Zrozumiałem, że trzeba pokazać sprawę od strony dokumentacji wojskowej, niemieckiej, polskiej, jeszcze innej. Zajęło mi to wiele lat i nie widzę końca. Wydałem kilka książek z tego zakresu. Podstawowe źródłowe to są te dwa tomy („Westerplatte. Reduta w budowie 1926-1939” i „Westerplatte. Reduta wojenna 1939”), teraz piszę trzeci o losach westerplatczyków (wojennych i powojennych). To rewelacyjny materiał, dotąd nie dotknięty przez historyków. Grzebałem w archiwach w całej Polsce, w Anglii, w Niemczech. Ze wzruszeniem otwierałem teczki, do których nikt nie zaglądał przez osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt wartowniczy na Westerplatte był bardzo nowoczesny, złożony z wybranych, najlepszych żołnierzy. Można go porównać do oddziału specjalnego, to była elita. Kolejni komendanci to byli ludzie z doświadczeniem bojowym, przeważnie kawalerowie Virtuti Militari i z przeszkoleniem wywiadowczym. Polski wywiad należał wtedy do wyróżniających się w Europie. O poziomie wyszkolenia i nieugiętym duchu żołnierzy Westerplatte świadczą ich wojenne losy. Znaleźli się w obozach jenieckich, skąd wielu próbowało ucieczek. I udawało im się. Część z nich znalazła się potem w Armii Krajowej, część w wojsku sowieckim, w I armii Berlinga sformowanej w Sielcach, byli tacy, którzy znaleźli się w I Dywizji Pancernej generała Maczka. Ich losy to gotowe scenariusze rozlicznych innych zajęć wracałeś do historii Westerplatte i do gdańskiego domu. Czas pracy w Warszawie nazwałeś okresem dłuższej delegacji. Nie myślałeś nigdy o przeprowadzce do stolicy, gdzie nawiązałeś wiele kontaktów, założyłeś szkołę komunikacji społecznej?- Nie. Gdańsk jest moją miłością, przede wszystkim miłością historyka. Pamiętam to miasto z okresu bezpośrednio powojennego. Jako dziecko chodziłem z rodzicami wśród ruin. Odbudowany Gdańsk nie jest historycznym miastem, pozostały tylko enklawy, ale w tych enklawach, kiedy widzę kawałek muru z gotyckiej cegły, jestem zafascynowany. Kiedy szedłem na studia do Torunia, wiedziałem, że tu wrócę. Kiedy podjąłem pracę rzecznika w Warszawie, wiedziałem, że tam nie zostanę. Gdańsk to moje miejsce na ziemi. Przyciąga jak magnes.(Wywiad jest zapisem rozmów przeprowadzonych w listopadzie i grudniu 2018 r.)Więcej tekstów z działu Historia - zobacz TUTAJ O tym przekonamy się, oglądając serial składający się z ośmiu odcinków. "Infamia" opowiada o nastoletniej Romce. Gita po latach spędzonych z rodzicami w Walii wraca do Polski. Jej świat wywraca się do góry nogami. Dziewczyna musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy jest lojalną Romką, gdyż w wyniku ustaleń rodziców zostałaNasi dziadkowie i babcie wracają często pamięcią do lat swojej młodości. Odnosi się wrażenie, że pamiętają ją lepiej, niż wydarzenia, które miały miejsce przed chwilą. Czasem są to zabawne przygody z dzieciństwa, niekiedy pełne wzruszeń historie z czasów wojny. Warto notować je wszystkie! Jak napisał niegdyś Lec - "Można oczy zamknąć na rzeczywistość, ale nie na wspomnienia", bo wspomnienia są nieśmiertelne... Zobaczcie, jak opisuje swe życie ta starsza, wspaniała kobieta! Fot. - Łakoma - Babciu, opowiedz o latach swojego dzieciństwa. - Urodziłam się w Chatkach Lasowych. Była to mała osada, gdzie mieszkały tylko trzy rodziny. Do najbliższej wsi – Rychcic – mieliśmy 6 kilometrów. Mieszkaliśmy przy samym lesie i tam właśnie spędzaliśmy większość czasu. W lecie było tam bardzo wesoło. Chodziliśmy na poziomki, maliny, jesienią zbieraliśmy orzechy laskowe i grzyby. Pod dom przychodziły jelenie, sarny, przylatywały dzikie ptaki…- Jak wyglądał twój dom? - Był cały z drewna. Obok znajdowała się stodoła i stajnia. Wybudował je mój dziadek w miejscu, gdzie kiedyś stały inne Co się z nimi stało? - To smutna historia. Wcześniej mieszkali tam nasi krewni. Pewnego razu poszli w pole, zostawiając w domu małą, 6-letnią córeczkę. Dziewczynka, nieświadoma niebezpieczeństwa, zaczęła bawić się zapałkami. Doszło do zaprószenia ognia. Spłonęły trzy domy wraz z całym dobytkiem. Dziecko za karę zostało tak strasznie pobite, że wkrótce zmarło…- To rzeczywiście straszne… - Kiedyś nie dbało się o dzieci, tak jak obecnie. Szczególnie źle obchodzono się z tymi nieślubnymi. Siostra mojego taty – Julia - zaszła w ciążę z Ukraińcem. Ukrywała to. Była dość otyła, więc nikt nie zauważył, w jakim jest stanie. Dziecko urodziła w lesie. Kiedy po porodzie, sprawa wyszła na jaw, rodzina okropnie ją potraktowała. Była bita, wyzywana od najgorszych. Jej dziecko szybko umarło. Później wyszła za mąż za tego Ukraińca i miała inne Ile osób mieszkało w waszym domu? - Dziadek Jan (ojciec mojego taty) po śmierci żony ożenił się powtórnie i przeprowadził do Wacowic. Jego córki: Kasia, Julia i Rozalia wyszły za mąż i przeniosły się do innych gospodarstw. W domu został tylko mój tato. Ożenił się z Anną Dudziak z Rychcic (moją mamą). Ojciec był przystojny. Miał powodzenie u kobiet. Mama niejednokrotnie kłóciła się z sąsiadkami, które odwiedzał. A nam - dzieciom - było przykro, kiedy musieliśmy tego słuchać… Miałam 3 siostry. Najstarsza była Stefania, potem ja, a na końcu Wisia i Anna. Przed nami urodziły się jeszcze bliźnięta: Kasia i Michał, ale niestety zmarły. Tato chciał mieć syna, a tak się złożyło, że doczekał się samych Z czego się utrzymywaliście? - Mieliśmy gospodarstwo. Rodzice pracowali na roli, mieli 8 morgów ziemi. Hodowaliśmy też krowy, konie, świnie, kury. Sprzedawaliśmy zboże, mleko i z tego głównie się Mieliście tam szkołę? - Nie. Szkoła była w Rychcicach. Codziennie przemierzaliśmy sami bardzo długą trasę. Tam też znajdował się kościół. Uczyła nas pani Janina Wojciechowska. Na początku przyjechała do nas tylko na praktyki, ale zdecydowała się zostać. W jednej klasie siedziały dzieci różnych narodowości, od pierwszej do siódmej klasy. Musiała przygotowywać zadania dla wszystkich grup wiekowych. Była bardzo zdolna. Zawsze zajmowaliśmy pierwsze miejsca podczas konkursów i występów przed publicznością. Pamiętam tańce, śpiewy, recytacje wierszy. Dobrze nas przygotowywała. Później przeniesiono szkołę trochę bliżej. Była to tzw. „Klebanówka”.- Jakie jest twoje najmilsze wspomnienie z dzieciństwa? - Pamiętam jak w przeddzień pierwszej Komunii Świętej, miałam przeprosić rodziców za złe uczynki. Podeszłam do mamy, ucałowałam ją w rękę i przeprosiłam za wszystko, co było złe z mojej strony. Potem poszłam do taty. Zszedł z drabiny (budował właśnie stajnię i kładł dachówkę), pogłaskał mnie czule po głowie i powiedział: idź i wyspowiadaj się. To było takie miłe! Zawsze był dla mnie raczej surowy, a w ten dzień zachował się wspaniale. Pobiegłam szczęśliwa do Jak obchodzono dawniej Komunię Św.? - Po uroczystości dzieci szły do księdza na bułkę z masłem i kakao. Koleżanka, która siedziała obok mnie tak się wierciła, że wylała mi kakao na sukienkę. Gdy mama to zobaczyła, uderzyła mnie w plecy i kazała iść do domu. Nie wiem, co się potem stało z tą sukienką. Była śliczna, biała w takie drobne, złote Spędzaliście święta i uroczystości razem z Ukraińcami? - Oni mieli swój kościół, gdzie modlili się w swoim języku. Ale rozumieliśmy się nawzajem. Większość z nas umiała mówić zarówno po polsku, jak i ukraińsku. Mieszkaliśmy na jednym terenie. Przed wojną żyliśmy zgodnie: Polacy, Żydzi, Ukraińcy. Pomagaliśmy sobie podczas żniw, razem chodziliśmy do szkoły, na potańcówki. Moja mama była nawet chrzestną u znajomych Ukraińców, jej chrześniak nazywał się Gmytru. W naszej rodzinie było też kilka małżeństw mieszanych. Ja miałam chłopaka Ukraińca. Nazywał się Nikita. Był przystojny, miał kręcone, blond włosy i niebieskie oczy. Chodziliśmy za rękę. Wszystko zmieniło się, gdy wybuchła II wojna światowa. Zaczęły tworzyć się różnego rodzaju ugrupowania, a najgroźniejsza była Upa. Zaczęto prześladować Polaków. Chciano nas powybijać, wypędzić z tamtych terenów. Z dobrych sąsiadów, Ukraińcy stali się zbrodniarzami, mordercami…- Jak wyglądało życie podczas wojny? - W lecie spaliśmy w lesie. Baliśmy się, że Ukraińcy przyjdą w nocy i nas zabiją. Kiedy zostawaliśmy w domu, spaliśmy zawsze w ubraniach, na siedząco, na wypadek jeśli trzeba było uciekać. Kiedy tato słyszał coś niepokojącego, zawsze uciekał. Raz nawet go złapali. Udawał, że jest ich rodakiem, bo dobrze mówił po ukraińsku. Kazali mu się modlić. A on nie znał pacierza w ich języku! Przeżegnał się tylko. Na szczęście go puścili. Kiedy zostawał w domu, walili do okien i drzwi, straszyli, że nas powybijają. Raz przyjechali wozem. Wszystko zabrali: ubrania, garnki, rower, całe wyposażenie domu. Mama płakała. Prosiła ich, żeby oddali choć rzeczy dzieci. Wtedy jeden Ukrainiec przyłożył mamie broń do piersi i zagroził, że jeśli nie wróci zaraz do domu, to ją zastrzeli. Nigdy nie zapomnę tego strachu. Nie zabito nas tylko dlatego, że mieliśmy wujka Ukraińca (szwagier taty). Jego czterech synów służyło w bandzie Upa. - Ile miałaś wtedy lat? - Prześladowania zaczęły się od ’41 roku i trwały aż do naszego wyjazdu do Polski. Miałam 12-16 lat. Ukraińcy czaili się za każdym krzakiem. W nocy palili papierosy. Widać było pełno świecących punkcików. Kiedy byli bardzo blisko, wychodziłam przed dom i śpiewałam ukraińskie piosenki. Udawałam w ten sposób, że trzymam z nimi sztamę. W środku jednak drżałam cała ze strachu… Gdy było bardzo niebezpiecznie, nocowaliśmy u kuzyna taty w Chatkach Michałowskich. Była to wieś oddalona od domu o 3 km. Mieszkali tam sami Ukraińcy, wujek był jedynym Polakiem. Jednak czuł się tam bezpiecznie, Ukraińcy bardzo go lubili, bo obchodził ich święta, traktowali go jak swojego. Pamiętam, jak na jego płocie wywieszono nadruki trupich czaszek. Było ich pełno! Nigdy nie zapomnę, jak bardzo się wtedy Nigdzie nie było bezpiecznie? - Nie. Raz tato wysłał mnie do dziadka, do Wacowic. Chciał, żebym przespała się u niego, bo w domu, w ciągłym strachu, nie miałam jak… Tam było trochę bezpieczniej. Pech chciał, że kiedy przyszłam, Ukraińcy podpalili pobliską stodołę. Dziadek pobiegł ją gasić. Bałam się zostać sama w domu i poszłam za nim. Ukraińcy spaliliby całą wieś, ale w pobliżu stacjonowało wojsko rosyjskie. Udało im się ugasić budynek, tak by ogień się nie rozprzestrzenił. Mieliśmy A co się działo, gdy ktoś szczęścia nie miał? - Ukraińcy spędzali ludzi do stodół. Małe dzieci przywiązywano matkom do spódnicy. Zamykano ich, oblewano benzyną i podpalano. Ludzie płonęli żywcem… Co to był za krzyk! Nie wiem, jak można było mordować maleńkie, niewinne dzieci! Za co to wszystko?!- Zabijali tak, aby przed śmiercią cierpieli? - Tak. Pamiętam, jak małym, 2-letnim dzieciom związywano nóżki i wieszano je głową w dół na parkanach…- To straszne! - Zabijały nawet starsze kobiety. Kiedyś Ukraińcy złapali polskiego księdza. Związali go i położyli na stojaku do rąbania drzewa. Stare Ukrainki przecięły go piłą na pół!- Przecież oni byli katolikami. - Ukraińcy bardzo często wpadali do kościołów. Zawsze schodzili się tam, gdzie było dużo Polaków. Robili akcje pokazowe. Raz jeden z nich rozciął kobietę w ciąży! Wyciągnął niemowlę z jej brzucha i rzucił z całej siły pod ołtarz! Dziecko żyło jeszcze chwilę. Podniosła je jakaś mała dziewczynka, zaniosła do wody święconej i sama ochrzciła…- Czy Żydów też mordowali? - Tak. Wówczas była akcja „Bij Żyda”. Pamiętam, jak kiedyś przyszedł do nas „sługa”, który czasem pracował u nas w gospodarstwie. Miał przy sobie wór ubrań, skarpet, krawatów. Chwalił się nimi. Były takie pachnące, „miastowe”, ale jedna koszula splamiona była krwią. Mój tato nie chciał tego oglądać. A mnie się te rzeczy bardzo podobały. Potem okazało się, że były to ubrania Żydów, których ten człowiek zamordował w Drohobyczu. Opowiadał, jak zrzucił starego Żyda z piętra kamienicy, albo jak wyrzucił małe dzieciątko z wózka na chodnik… Zawsze wiedzieliśmy, kiedy w pobliżu dzieje się coś niedobrego. Zwykle, gdy atakowana była wioska, ludzie bili w dzwony. Sami je robili z kawałków żelaza. Dawali w ten sposób znać innym wsiom, by były w gotowości do ucieczki. Poza tym słychać było szczekanie psów, ryk krów. Tak strasznie się baliśmy, że nawet gdy tylko trzasnął pod stopą jakiś patyczek, podskakiwaliśmy w nerwach!- Polacy nie mścili się? - Bali się. Ukraińcy byli wszędzie. Szli z kosami, siekierami, sierpami. Męża mojej starszej siostry zamknęli w więzieniu na Brygitkach w Drohobyczu. Należał do AK. Potem wywieźli go na Sybir. Mieliśmy dość. Chcieliśmy już tylko do Polski Kiedy udało się wyjechać? - We wrześniu 1945 roku. Jechaliśmy pociągiem 2 tygodnie. Ja siedziałam w wagonie z krowami. Podczas postoju czyściłam je, doiłam, dawałam siana, poiłam, ścieliłam słomę. Wysiedliśmy na stacji w Lubinie. Mężczyźni przypięli konie do wozów i zaczęli szukać domów i gospodarstw w wioskach opuszczonych przez Niemców. Trafiliśmy do Jędrzychowa. - Niemcy z tej wioski zostali już wysiedleni? - Większość uciekła przed Rosjanami. Widać było, że pakowali się w biegu. Kiedy chodziliśmy po domach, zdarzało się, że na stołach stały całe zastawy z przyszykowanym obiadem. W Jędrzychowie zostało tylko kilka Niemek z dziećmi i starcami. Polacy źle ich traktowali. Okradali, wyzywali, zdarzały się gwałty na kobietach. Pamiętam, że małym, niemieckim dzieciom zdejmowano w zimie rękawiczki i dawano naszym. Była w nas taka nienawiść, bo przecież od Niemców to wszystko się zaczęło…- Jak poznałaś swojego przyszłego męża? - Przyprowadził go do naszego domu jego brat. Janek wrócił właśnie w wojska. Był podporucznikiem. Wszystkim dziewczynom się podobał. Świetnie tańczył i elegancko wyglądał w wojskowym mundurze. Byłam o niego bardzo zazdrosna. Ślub wzięliśmy dopiero po roku. W 1949. Przeniosłam się do jego domu, mieszkał z rodzicami i bratem na końcu wioski. Podobało mi się u niego. Panowała tam jedność, zgoda. Teść był bardzo dobrym człowiekiem. - Znajdujemy się właśnie w tym domu. Czy wyglądał wtedy tak samo? - Tak. Ale nie było łazienki i elektryczności. Kiedy się wprowadziłam, na ścianie w stołowym pokoju była rozpryskana krew. Rosjanie zabili tam dwóch Niemców. Pochowali ich potem pod domem, tu gdzie teraz stoi słup elektryczny. Po jakimś czasie, ich rodziny dokonały ekshumacji i przewieziono zwłoki do Jak wyglądało twoje życie po ślubie? - Urodziłam czworo dzieci. Dwoje niestety straciłam, poroniłam. Bardzo ciężko pracowałam na roli. Mieliśmy 14 ha ziemi, a 20 dzierżawiliśmy. Kiedyś robiło się na polu nie tylko u siebie, ale jeszcze u sąsiadów. Żniwa trwały dwa tygodnie. Wszystko wykonywało się ręcznie, a nie jak teraz, za pomocą maszyn. Dwa razy w tygodniu jeździłam do Legnicy lub Lubina na targ, by sprzedać ser, śmietanę, masło, które sama wyrabiałam. Często nabiał psuł się już zanim zdążyłam go dowieźć. To były trudne czasy. Teraz mam chory kręgosłup, chodzę zgarbiona. - A co teraz sprawia ci przyjemność? - Interesuję się historią, lubię czytać książki, słuchać mądrych audycji radiowych. Trzymam z młodymi. Mieszkam teraz z wnukiem, który razem moimi synami prowadzi gospodarkę. Obecnie mają 18 koni. Często przychodzą do mnie młodzi ludzie. Ja mam 83 lata, a oni 18! Siedzimy, rozmawiamy, śmiejemy się. Przy nich czuję się wciąż młodą dziewczyną.
W działalności państw kapitalistycznych p-ko PRL i innym krajem socjalistycznym aktywnie uczestniczą ich organizacje wywiadowcze" - czytamy w jednym z opublikowanych dokumentów - Instrukcji o
Kategoria: Zimna wojna Data publikacji: Była pełnokrwistą Niemką, osobą głęboko wierzącą, ponoć nie znosiła fałszu i obłudy. Po wojnie z tylko sobie znanych powodów została agentką wywiadu. Nie szpiegowała jednak dla żadnego z nowych niemieckich państw. W przeciwieństwie do swoich sławnych kolegów nigdy nie dała się rozpracować, ani tym bardziej złapać. Oto prawdziwy as polskiego wywiadu. Alice Kraffczyk przyszła na świat w rodzinie śląskich Niemców z górniczego Beuthen (dzisiejszy Bytom) w roku 1925. Była drugim dzieckiem Heleny i Waltera Kraffczyków. Jej spokojnego dzieciństwa nie przerwał nawet wybuch wojny – w końcu Niemcy wygrywali. W wieku osiemnastu lat, Alice została powołana do pracy jako pomoc pielęgniarska w wojskowej służbie medycznej w Breslau (Wrocław). Gdy jednak front wschodni niebezpiecznie nadciągał w stronę Śląska, dla rodziny Alice nadeszły ciężkie czasy. Podjęła trudną decyzję o pozostaniu w oblężonym mieście, a gdy zrobiło się naprawdę niebezpiecznie – przedarła się przez linię wojsk sowieckich oraz lasy i Sudety do Czech. Miała dużo szczęścia. Nie trafiła w ręce Sowietów. Dzieciństwo w niemieckim Bytomiu, służba w Festung Breslau… Nic nie wskazywało, że Alice złączy swoją przyszłość z Polską. Zdradziła Trzecią Rzeszę Po zakończeniu wojny Alice nie wyjechała do Niemiec. Zwróciła się do Polskiej Misji Repatriacyjnej w Monachium z prośbą o zezwolenie na powrót do rodzinnego miasta – teraz Bytomia. Nie było jej łatwo: nie znała języka, nie mogła znaleźć pracy mimo posiadanych kwalifikacji. Podjęła zaskakującą decyzję – postanowiła zostać szpiegiem na usługach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. W 1952 roku nawiązała tajną współpracę z Powiatowym Urzędem Bezpieczeństwa Publicznego w Bytomiu i z Alice stała się „Haliną”. Jako tajna agentka rozpracowywała zagranicznych specjalistów zatrudnionych w elektrowni w Miechowicach, a także infiltrowała środowisko bytomskich Niemców. Przełożeni byli z niej zadowoleni, określając agentkę „Halinę” mianem szczerej i obowiązkowej. Jednak prawdziwa kariera Alice dopiero się rozkręcała. Zobacz również:Historycy z IPN udowadniają: Marian Zacharski był tylko zdolnym amatoremRozwiązanie konkursu: Ja, szpiegZabawa w wyklejanki. Jak szkolono superszpiegów PRL? Ładny ptaszek Zaledwie pięć lat po rozpoczęciu współpracy z UB w Bytomiu, wieści o perspektywicznej agentce dotarły do samej Warszawy. Departament I, czyli pion wywiadu MSW, zdecydował o przejęciu Alice i przerzuceniu jej przez granicę. Okazja była idealna, bo można było to zrobić w ramach łączenia niemieckich rodzin. Alice wraz z rodzicami jeszcze w tym samym roku dołączyła do mieszkającego w Zachodnich Niemczech brata, Günthera. A gdy udało jej się znaleźć pracę w Sztabie Wojsk Lotniczych Ministerstwa Obrony RFN, a więc odradzającej się niczym Feniks z popiołów Luftwaffe, polski wywiad mógł stwierdzić, że złapał Pana Boga za nogi. Tajna notatka wywiadu na temat Alice Kraffczyk. Obrotna i zaangażowana Przełożeni rozpływali się w zachwytach nad obrotną i zaangażowaną agentką, nie mogli się nachwalić jej pomysłowości, pracowitości, odwagi i oddania służbie. Podpułkownik Roman Medyński, oficer prowadzący Alice, pisał z podziwem w tajnym raporcie, do którego dotarli Waldemar Bułhak i Patryk Pleskot, autorzy książki „Szpiedzy PRL-u”: Dostarczała nam materiały dotyczące struktury organizacyjnej i obsady personalnej poszczególnych wydziałów sztabu lotnictwa NRF, jego działalności, baz zagranicznych, sprzętu powietrznego wraz z danymi technicznymi, urządzeń elektronowych zainstalowanych na poszczególnych typach samolotów, baz naprawczych rozmieszczonych zarówno w NRF, jak i krajach NATO, rozmieszczeniu stacji radarowych, itp. Następnie Alice podjęła pracę w Sekretariacie Pełnomocnika Parlamentarnego Bundeswehry, skąd również donosiła polskiemu MSW. Do jej metod pracy należało kopiowanie dokumentów, fotografowanie ich kultowym minoxem, sporządzanie tajnych raportów czy mikrofilmów. Nigdy nie wpadła. Ten artykuł ma więcej niż jedną stronę. Wybierz poniżej kolejną, by czytać dalej. Uwaga! Nie jesteś na pierwszej stronie artykułu. Jeśli chcesz czytać od początku kliknij tutaj. Na szczęście wszyscy jesteśmy dyskretni Alice Kraffczyk. Jedyna zachowana fotografia z jej młodości. Materiał z teczek IPN-u. W listopadzie 1973 r., na polecenie przełożonych, Alice przeniosła się najpierw do niemieckiego MSZ w Bonn, a następnie podjęła pracę jako sekretarka i tłumaczka w Wydziale Konsularnym ambasady RFN w Warszawie. Takie zapętlenie w jej życiorysie doprowadziło do pewnego paradoksu: nowa urzędniczka ambasady zaczęła być rozpracowywana przez… niczego nieświadomy polski kontrwywiad. Departament II dowiedział się, że Alice pracowała wcześniej w bońskim ministerstwie obrony, a teraz miała podjąć pracę w attachacie wojskowym, więc podejrzewano związki z niemieckimi służbami specjalnymi. Agenci kontrwywiadu nawet nie domyślali się, że tracą czas na rozpracowywanie koleżanki po fachu, a koledzy z wywiadu śmieją się z nich na boku. Po dwóch rewizjach w hotelu MDM, gdzie mieszkała Alice, agenci nie znaleźli nic poza bielizną (w raportach znalazła się notka o „wysokim guście estetycznym”) oraz dwoma modlitewnikami w języku polskim i niemieckim (wykonano aż pięć kopii w nadziei, że służyły do szyfrowania danych). Minox. Taki aparat był na wyposażeniu każdego szanującego się, socjalistycznego szpiega. Także Alice (fot. Hustvedt; lic. CC ASA 3,0). Agenci kontrwywiadu nie tylko nie dostarczyli żadnego dowodu na współpracę Alice z niemieckimi służbami specjalnymi, ale również i na to, że współpracuje z wywiadem PRL. Jej opinia ostrożnego i utalentowanego szpiega była w pełni zasłużona. Może przydałoby się pomyśleć o własnej skórze W roku 1974 Alice miała 49 lat i dwie dekady kariery szpiegowskiej za sobą. Odbiło się to na jej zdrowiu – zarówno fizycznym, jak i psychicznym. Była nerwowa, wyczerpana, zmęczona. Przyszedł czas na emeryturę. Zastępca szefa Departamentu I, płk Leszek Guzik, upomniał się o wiernego i zasłużonego szpiega. Wysłał pismo do wiceministra MSW Milewskiego, w którym podkreślał lojalność agentki wobec Polski oraz pisał, że całe życie poświęciła służbie wywiadowczej. Zaznaczał, że wywiad jest dla niej „jedyną przystanią”, gdyż nie ma żadnej rodziny poza mieszkającym poza granicami kraju bratem i wobec tego zabezpieczenie przyszłości Alice jest moralnym obowiązkiem wywiadu. Prosił o uregulowanie sprawy wynagrodzenia agentki i wyróżnienie jej za dotychczasową pracę. Ta wzruszająca historia najwyraźniej skruszyła kamienne serce ministra Milewskiego, bo wniosek płk Guzika został przyjęty, a napisane wkrótce po nim podanie Alice rozpatrzone w trybie błyskawicznym. Otrzymała nowe, legalizacyjne nazwisko, stałe wynagrodzenie i stanowisko w MO. Ale to nie wszystko. Już jako polski starszy sierżant Halina Szymańska została 4 grudnia 1974 roku odznaczona najwyższym polskim odznaczeniem państwowym – Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. W uzasadnieniu pisano: Alice (na zdjęciu z lewej) otrzymała najwyższe odznaczenie PRL-owskiej Polski. Pokonując szereg trudności, udało jej się przeniknąć do jednego z najważniejszych, wyjątkowo dokładnie chronionych obiektów przeciwnika. Pracując na tym obiekcie i realizując zadania wywiadowcze, narażona jest na ciągłe ryzyko. Praca jej, prowadzona w osamotnieniu we wrogim środowisku, wymaga ogromnego hartu, ideowości, czujności, samozaparcia, dużych umiejętności konspiracyjnych oraz wielkiego wysiłku umysłowego, a często fizycznego […]. Przekazywane przez nią informacje mają istotne znaczenie dla posunięć politycznych i obronności naszego kraju. Źródło: Artykuł powstał w oparciu o książkę Władysława Bułhaka i Patryka Pleskota pt. „Szpiedzy PRL-u (Znak Horyzont 2014). Q1jb6I.